niedziela, 6 stycznia 2013

Rozdział 50


No cóż. Zaczynamy więc na blogspocie. Mam nadzieję, że nie będzie takich cyrków, jak na Onecie. Stare rozdziały zostaną tu przeniesione. A kiedy, to już nie znasz dnia ani godziny. Trochę z tym roboty.
Znów był przestój, ale tu usprawiedliwię się dosyć ważnym projektem, który nie cierpiał trupa. Znaczy, no, zwłoki. *Wymienia znaczące spojrzenie z Patką.*
Co tam jeszcze... Dziękuję wszystkim za miłe komentarze. Przemknęło mi gdzieś tam, że dwie panie nominowały mnie do Liebster Award, za co ślicznie dziękuję. Chyba według tamtejszego regulaminu powinnam odpowiedzieć na pytania, ale zakładam, że i tak nie będą one specjalnie nikogo obchodziły. 
Żeby nie było, że rozdział po świętach - wszak dziś święto! Trzech Króli! Tak więc, wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku!
Wszystkie nowe rozdziały będą publikowane tutaj, bez potrzeby tykania starego bloga. 

A, najważniejsze! "Bleszczaty na oba oczy" pewnie widzi, ale i tak podkreślę - szablon wykonała dla mnie Avia Tinar z ekipy Zaczarowanych Szablonów. Moim skromnym zdaniem urywa dupsko razem z pachami. :3
***

                Martwe, wytrzeszczone oko. Jak paciorek z matowej sadzy, wepchnięty w gałgan czarnych, zlepionych cuchnącym śluzem piór. Dziób rozchylał się jak maźnięte smolistą farbą nożyczki, wypuszczając bezwładny, opuchnięty, sinofioletowy język.
                Kruk był martwy. Nijak nie przeszkadzało mu to w siedzeniu na nagiej gałęzi pokręconej jak palce reumatyka. Sztywne szpony zaciskał na drewnie, siedząc w całym trupim majestacie swej nadętej od gazów gnilnych osoby.
                I patrzył. Raziela przeszył dreszcz.
– Czego chcesz?
                Patrzył. Z nienawiścią, zimno, pusto, nagląco. Archanioł miał wrażenie, że na dnie źrenicy dostrzega przebłysk rozpaczliwej desperacji. Zebrało mu się na mdłości.
- Jesteś omenem – wycharczał przez ściśnięte gardło. Nagle czuł się, jakby wypił kwas solny. Palił przełyk, żołądek kurczył się w protestach. Kruk przeszywał martwym wzrokiem. – Powiedz, co zwiastujesz.
                Ptak zakrakał przenikliwie, rozpościerając poszarpane, gnijące skrzydła. Po niebie sunęły w różnych kierunkach ciemnofioletowe chmury.
                Wrzosowym niebie, zaznaczmy. Raziel zacisnął pięści.
– Od… odpowiadaj!
– Nevermore!
– Odpowiadaj! – jęknął panicznie. Jego własna świadomość broniła się przed wizją, zapychając obraz stertą losowo wybranych, kojarzących się motywów. A trzeba było nie czytać Edgara. – W imieniu Najwyższego, Tego, Który…
                Kruk ciężko poderwał się z gałęzi.
                Uciekł.

***
               
                Zachwycające jest to, że wtedy, gdy wszystko zdaje się zmieniać, tak naprawdę nie zmienia się prawie nic. Wciąż pada śnieg, tak samo jak wczoraj. Wczorajsza pościel dalej zakrywa łóżko, jest tylko nieco bardziej skotłowana. Wszystko jest takie same.
                Jak wczoraj. Zwyczajne.
                Jak wczoraj.
                To tylko ogłupiający, walący w tył głowę pocisk zwany „szczęściem” zmusza do przemodelowania światopoglądu i paru innych rzeczy. Z twarzą włącznie. Lucyfer choćby chciał, nie potrafiłby opanować szerokiego, pijackiego wręcz uśmiechu.
                Asmodeusz udawał, że śpi. Blondyn doskonale o tym wiedział. Sam nie spał od dobrych kilku godzin, obserwując, jak świt ze wdziękiem mebluje się w sypialni. Nie zamierzał się przyznawać do wiedzy, podobnie jak i Modo nie zamierzał się przyznawać do faktu, że woli odroczyć nieuchronny moment uniesienia powiek.
                Albowiem się wstydzi. On, szef burdeli, szerokiej sławy amant i uwodziciel, teraz walczył sam ze sobą, byle tylko nie zarumienić się jak dziewica.
                Cóż. Niektóre rzeczy jednak, mimo wszystko, się zmieniają. To była jedna z nich. Cudownie eteryczna, pachnąca różami chwila szczęścia, niepodobna w niczym do innych. Niczym, prócz faktu, że jak wszystko inne musiała się skończyć.
                Ktoś się tarabanił do drzwi.
                Zacisnął szczęki, bawiąc się kobaltowymi pasmami rozsypanymi po poduszce.
                Tarabaniącemu brakowało taktu i ogłady. Każdy wszak, nawet ostatni wioskowy debil z najbardziej zapadłej pipidówy, jaką zna ta strona świata, zrozumiałby aluzję. Władca Pandemonium jest zajęty przeżywaniem swojego szczęścia. Władca Pandemonium nie otworzy, choćby sam Pan raczył zstąpić i napierdalać w jego drzwi.
– Lucyfer! – Blisko. Nie był to Pan, ale przynajmniej generał jego armii. Z całym majestatem swej pierzastej osoby.
                Asmodeusz przestał udawać, że śpi. Otworzył oczy, bynajmniej przytomne, i zmarszczył brwi, unosząc się na przedramionach jak węszący kot.
– Michael? – mruknął.
                Krótkie spojrzenie, wymienione kącikami oczu.
– Wejść! – odkrzyknął Lucyfer krótko, wstając z żałosną miną kogoś, komu właśnie odbierają sens istnienia. Zaczął nieprzytomnie rozglądać się za swoimi ubraniami, rozrzuconymi na przestrzeni całej sypialni.
                Michael wchodząc omal nie wyłamał drzwi. Wyglądał jak po solidnym biegu. Dyszał, czarne włosy lepiły mu się do spoconej twarzy.
                Widok pobojowiska w sypialni i nagiego Asmodeusza zastopował go, ale tylko na chwilę.
– Pali się świat? – burknął Lucyfer.
– Nie.
– Pali się Esmeral?
– Nie.
– Pali się mój dom w Esmeral?
– Nie.
– To czego, do kurwy nędzy, chcesz?!
                Modo był bardziej domyślny. Wystarczyło mu jedno, przelotne i znudzone spojrzenie na nieruchomą twarz anioła, by bez słowa wstać i zacząć się ubierać. Michael nie zaszczycił go ani spojrzeniem.
– Kłopoty – rzucił sucho. Lucyfer parsknął.
– I to mnie miało tak zaskoczyć i zdziwić? Wiem,  że…
– Raziel – przerwał mu anioł. – Raziel znowu miał wizję.
               
***

                Zebranie się do kupy zajęło im niespełna kwadrans. Drugie tyle zapewne poświęciliby na samo zabieranie się do transportu. Lucyfer wziął się w garść i rozwiązał ten ważki problem, po prostu ich teleportując.
                Złocisty, opalizujący bąbelek zawisł na samym środku korytarza i gwałtownie zaczął puchnąć, szybko wirując. Połyskiwał przy tym wszystkimi kolorami tęczy i buczał cichutko, wysoko i śpiewnie. Aż wreszcie pękł z ogłuszającym hukiem, od którego ptaki w bardziej przystępnej porze roku pospadałyby z drzew.
                Ptaków nie było. Były tylko sople, które odpadły od parapetów, oraz garstka wielorasowej służby na korytarzu. Impet materializacji aż przygiął ich do ziemi.
– Nie mogłeś delikatniej? – warknął Michael, zbierając się z podłogi. Utrudniał mu to nieco Asmodeusz, leżąc na nim z osobliwie nieobecnym wyrazem twarzy. Najlepiej wyglądał Lucyfer, nieco tylko pognieciony.
– Nie. Myślisz, że co to niby jest, taka teleportacja?! Nie ja tu jestem pieprzonym ultramagiem! Ten dom jest obrzucony czarami jak samochód ptasim gównem!
– Zamknijcie się – wymamrotał Modo, podnosząc się na miękkich nogach. Zebrał się w sobie i uśmiechnął czarująco do służby, bardziej lub mniej sponiewieranej. Niektórzy krwawili z uszu, inni tylko wyglądali na osłupiałych.  – Wybaczcie, nagła sprawa. Niezapowiedziana wizyta, jesteśmy przyjaciółmi pana domu. Którędy do jego pokoi?
                Mała elfka podniosła się chwiejnie i, bez zadawania zbędnych pytań, poprowadziła ich do zachodniego skrzydła niedużej rezydencji. Prawdopodobnie nawet gdyby zmaterializował się tu nosorożec w różowych majtkach, jego też by zaprowadziła. Wystarczająco dużo dziwnych rzeczy działo się w tym domu, nawet jak na rezydencję maga.
                Nie miała pojęcia, która była godzina, gdy ktoś strasznie zaczął krzyczeć. Zerwała się wtedy z łóżka jak torpeda i wybiegła z pokoju, po drodze potrącając kilkoro innych służących, także wyrwanych ze snu. Nastrój bezładnej, oszalałej kotłowaniny nie odpuścił do tej pory.
– Co się w ogóle stało? – mruknął Asmodeusz. Elfka zmieszała się.
– Ja… n-nie wiem, panie. Spaliśmy. To się stało nagle.
– Czyli konkretnie co?
– Pan zaczął nagle strasznie krzyczeć. Czasami robił… dziwne rzeczy, ale nigdy nie zachowywał się w ten sposób. To było koło czwartej, może piątej. Meble zaczęły same się przestawiać, trzaskały drzwi i szuflady, wszystko spadało ze ścian… – urwała i rozpłakała się, chowając twarz w dłoniach.
                Dotarli do drzwi. Tych samych, niepozornych, drewnianych drzwi, na których Raziel nie tak dawno widział rozwierającą się paszczę. Michael bez namysłu sięgnął do klamki.
– A bariery? – Ubiegł go Lucyfer. Raziel był znany z ostrożności i rozkładania czarów ochronnych, gdzie tylko się dało, a ostatnio wręcz zaczynał świrować.
– Zdjęte.
                Czterech magów wyrwanych z łóżek biedziło się bite dwie godziny, nim dali radę przełamać zapory i wejść do środka. Michael dobrze o tym wiedział, bo sam wyłamywał palce, obserwując ich pracę. Czuł się przy tym jak cudzoziemiec, który wpadł w sam środek burzliwej rozmowy w nieznanym języku.
                Pchnął drzwi i weszli do środka.
                Lucyfer syknął. Asmodeusz gwizdnął przeciągle.
– Nieźle.
– Małe takie, zdolniutkie – prychnął władca Piekieł, rozglądając się po… zgliszczach.
                Cokolwiek widział Raziel, próbował to spalić, utopić, wytłuc, zabić, uciec wiatrem, zasypać gruzem, przeszyć włóczniami metalu niewiele grubszymi od dziecięcego palca. Wszystko, dosłownie wszystko było wywrócone, jakby w środku rozszalał się tajfun.
                Znając Raziela, mogło być i tak.
                Anioł leżał na jedynym w miarę nietkniętym meblu – łóżku. W czarnej koszuli, blady jak całun pogrzebowy, z ciemnymi włosami rozrzuconymi po poduszce. Usta miał wysuszone na wiór, oddychał wolno.
– Śpi? – szepnął Lucyfer, podchodząc bliżej. Musiał przy tym przestąpić przez trupa poległego w walce krzesła. Nierównej walce z płomieniem, jak świadczyły przypalone kikuty nóg. Wszystkie metalowe elementy, jakie tylko dało się znaleźć, szyły igłami we wszystkich kierunkach. Zupełnie jakby ktoś je przetopił, rozciągnął jak karmel i zamroził w tym stanie, tworząc w sypialni coś w rodzaju krzyżówki pajęczyny z cierniami.
                Lucyfer uważał, by nie wybić sobie przypadkiem oka.
– Nie, to raczej letarg – burknął Michael ponuro. – Tak przynajmniej twierdzą ci z Rady, których tu wezwałem. Musiał zużyć sporo siły i teraz jego organizm broni się przed dalszą utratą, zapadając w letarg. Budzi się co jakiś czas.
– Jakiś?
– Pół godziny, mniej więcej – westchnął. – Obudził się cztery czy pięć razy, od kiedy tu jestem.
                Lucyfer miał ochotę warknąć, dlaczego nie wezwał ich wcześniej. Zaraz jednak przypomniał sobie o tym, co wcześniej robił i doszedł do wniosku, że nie jest tak źle. Ostatecznie i tak pewnie nie mógłby z Razielem pogadać.
– Mówiłeś o wizji?
– On bez przerwy ma jakieś wizje. Ale ta musiała być kosmiczna.
                Asmodeusz nie odezwał się ani słowem. Po prostu patrzył.     
                To przechodziło pojęcie. Cały dom, według opowieści młodziutkiej elfki, musiał dostać solidny łomot, ale epicentrum było w sypialni.
– Całe szczęście, że nie poszedł na całość – mruknął gorzko generał. – Nie byłoby czego zbierać. Z tego domu i kilku okolicznych.
– To uważasz za „nie poszedł na całość”? – Asmodeusz uniósł brwi. – Wiedziałem, że Raziel jest… dobry. Ale nie, że aż tak.
                Spomiędzy desek podłogowych wypychały się natrętne źdźbła bezczelnie jaskrawej trawy. Ściany wybrzuszyły się, w kilku miejscach solidnie namakając. Etażerkę dosłownie skręciło jak mokry ręcznik.  Marmurowy kominek był biały. Kiedyś.
                Obecnie oscylował barwą od wrzosu, po ciemny fiolet. Moc Raziela wypchnęła rzeczywistość i racjonalne prawa za drzwi, pomachała im szyderczo i ruszyła w tany. Przekształcała węgle na palenisku w diament, siekła metalowymi cierniami, przypalała nogi mebli i siała neonowe kwiaty na pościeli.
– Nie bez kozery Rada chciała go na przewodniczącego.
                Anioł na łóżku jęknął i poruszył się. Rzucili się w stronę łóżka jak klienci na targu do stanowiska z promocjami.
– Michael. – Jeśli spodziewali się bolesnego skrzeku, urywanych półsłówek i chrapliwego oddechu, przeliczyli się. Raziel mówił normalnie, ale pusto. Właściwie bez intonacji, cedząc słowa z jednolicie niezmiennym wyrazem twarzy.
– Jestem. Wezwałem Lucyfera i Asmodeusza.
                Anioł skinął głową. Sztywno jak trup.
– Gabriel?
– Niedługo będzie.
– Maglor?
– To samo.
– Coral?
– Nie mogłem go zlokalizować, ale plotki roznoszą się błyskawicznie. Powinien niedługo sam tu być.
– Dobrze – odparł Raziel głosem, jakby w istocie było mu to szalenie obojętne. Utkwił w suficie spojrzenie niebieskich oczu.    
                Niebieskich, nie czekoladowych. Nienaturalnie błękitna tęczówka rozepchała się na białku, niemal nie pozostawiając ani skrawka na inne elementy gałki ocznej. Źrenice miał wielkości główki od szpilki. Jednolicie szalony błękit. Moc.
                Raziel.
                Chude dłonie zaciśnięte na kołdrze.
– Co ty widziałeś? – Lucyfer nachylił się nad łóżkiem i aż rozkaszlał. Anioł silnie pachniał czymś, co przypominało hiacynty, ozon, spaleniznę i amoniak.
– Kruka. Martwego. – Jego głos był równie żywotny, co ptaszysko.
– Co z nim?
– Odleciał.
– Martwy kruk?
– Tak. Powiedział, że nigdy więcej. Ale to tylko moja wyobraźnia.
– Raziel…
– Gońcie go.
                Lucyfer uniósł brwi. Przysiadł na skraju łóżka, wpatrzony w twarz dawnego przyjaciela, szukając w niej jakichkolwiek oznak emocji. Równie dobrze mógł ich szukać w kamieniu. Pamiętał drobną zmarszczkę między brwiami, gdy anioł się czymś niepokoił lub głęboko zastanawiał. Pamiętał drobniutką, niemal niewidoczną siateczkę wokół oczu i ust, ze śmiechu.
                Teraz ich nie było. Nic. Pusto.
                Raziel miał twarz gładką jak lalka, napiętą jak materiał zbyt ciasnej sukienki na zwalistym cielsku otyłej damy. Nieprzytomne, niebieskie oczy. Autostrady niebieskich żył na chudych, bladych rękach.
                Magia go wyniszczała. Podobnie jak wizje i alkohol, którymi je zmywał.
– Kogo?
– Ravena. Gońcie go.
– Raziel, bredzisz. Raven nie otrzymał zezwolenia Rady na misję ratunkową. Wiemy przecież o Fanuvielu, oddział heks…
– Wyruszy jutro o świcie, dokładnie o godzinie szóstej pięćdziesiąt cztery, w sześcioosobowym składzie. Jedna osoba z kwalifikacjami typowo magicznymi, druga antymagiczna, cztery pozostałe specjalizujące się we władaniem bronią. Jedna z nich będzie uzbrojona w broń maszynową z drugiej strony. Ona umrze pierwsza. Potem ten od antymagii. Jest blondynem, nie dożyje narodzin swojej córki. Ale chyba jeszcze nie wie, że ją już ma. Możecie to zmienić. Ravena nie ma w Esmeral. Kruk uciekł.
                Lucyfer otworzył usta. Michał gwałtownie pokręcił głową i gestem nakazał mu milczenie. Pachniało ozonem, amoniakiem i spalenizną. Zaśniedziałym metalem, rdzą, krwią, odorem zgniłych, ptasich piór.
                Raziel zamknął oczy.
                Letarg.

***

                Ból.
                Tutaj nie było nic prócz bólu, strachu i zimna. Jego też nie było. Tylko kłębek bólu i strachu, z naciśniętym na głowę, cuchnącym workiem, przemarznięty do szpiku kości, do samego dna trzewi. Dygotał, choć każdy, nawet najdrobniejszy ruch sprawiał mu ból.
                Wisiał przerzucony przez ramię krasnoluda. Chyba Hoddnira. Nie potrafił ich rozróżnić, wyglądali niemal tak samo, nawet śmierdzieli niemal tak samo. Twardy bark wbijał mu się w brzuch. Skrępowane ręce i kostki miał pozbawione czucia.
                A przynajmniej tak mu się wydawało. Każda próba ruszenia ręką czy nogą kończyła się falą obezwładniającego bólu i drętwoty. Język miał suchy jak kołek, podobnie jak oczy. Płakał wcześniej, dużo, dużo łez wcześniej.
                Teraz już nie potrafił. Łupało pod czaszką, jakby ktoś robił tam odwiert. Zbierało mu się na mdłości, ale nie miał czym wymiotować. Zassany żołądek kurczył się w protestach.
– Żyje? – To Carnil. Jego głos rozpoznawał. Aż dziw bierze, że wcześniej wydał mu się ciepły i przyjemny.
                Ból i strach.
                Żadnych pragnień. Tylko ból i obezwładniający strach.
– A bo ja wiem. – Krasnolud wzruszył ramionami, co tylko sprawiło, że Fanuviel targnął się z bólu. – Chyba żyje. Zarzuca odwłokiem, znaczy – żyje.
                Wybuch pijackiego, prymitywnego rechotu niemal pokaleczył mu uszy. Krasnoludy najwidoczniej nie miały specjalnie wyrafinowanego poczucia humoru.
– Czekaj no, zróbmy popas, to go nauczymy odwłokiem wywijać!
– Mówicie poważnie? – Parsknął elf.
Hogvr. A czemu nie?
– To jest chłopiec.
– To co?
– A wy jesteście mężczyznami. Jakkolwiek na to nie spojrzeć.
– To co?
                Elf umilkł. Najwidoczniej postawione pytania były niejasne dla przedstawicieli rasy, w której kobiety niemal nie różnią się od mężczyzn. Plotka głosi, że nawet dało się spotkać krasnoludzice z brodami. Śliczny anioł był dla nich darem niebios.
                Fanuviel bardzo chciał nie wiedzieć, o czym rozmawiają. Ale wiedział. Serce skoczyło mu niemalże do gardła.
– Zmieńcie się. Niech go weźmie teraz Krwawobrody.
– Dlaczego ja? – jęknął drugi krasnolud. Zapewne ten, którego nazwano Krwawobrodym z racji rozłożystej, rudej brody.
– Dlatego, że ja tak mówię.
                Szarpnięcie.
                Kolejna fala podobnego, piwniczno-alkoholowo-urynowego smrodu. Fanuviel otworzył usta, plując rzadką śliną, jak zwykle, gdy próbował wymiotować. Krzywobrody podrzucił go, by ułożyć na sobie wygodnie, parsknął, smarknął, splunął i zaklął szpetnie po krasnoludzku.
                Fanuviel miał nadzieję, że szarpanie wytłucze z niego przytomność. Tak okrutnie się pomylił. Zerwano mu z głowy szmatę, zachłannie chwytał świeże powietrze. Kręciło mu się w głowie.
– Gnój się opluł.
– To daj mu w pysk – mruknął Carnil obojętnie. – Nie ociągać się. Nie mamy dużo czasu.          
                Policzek zapiekł jak wepchnięty do ogniska.
                A potem szmata. Ciemność. Smród. Ucisk ramienia.
                Ból.
                Tylko ból i strach.

***

                – Mite!
                Drgnął, rozpoznając zapach w zasadzie jeszcze przed głosem. Tak dobrze znajomym. Udawał szalenie zajętego polerowaniem sreber, które powierzyła mu główna dozorczyni w domu Ravena. Właściwie wszystkie już błyszczały jak futro kota na przyjazd myszy, ale Mite chciał mieć zajęcie.
                Bardzo się martwił.
                Gdzie był Raven? Powinien być już w drodze. Nie brał ze sobą Onyxa, zniknięcie jednorożca ze stajni zostałoby niemal natychmiast zauważone. Poza tym wydawało mu się, że wampir boi się nieposłuszeństwa wierzchowca. Jednorożce będą słuchać się tylko jeźdźca spokojnego i zdecydowanego.
                Raven, wymykając się w skórzanym uniformie drzwiami dla służby, był bardzo zdecydowany. I jeszcze bardziej niespokojny.
– Szukałem cię! – wydyszał mu wprost do kociego ucha. Machnęło śmiesznie, łaskocząc go w nos.
                Ragnarok chyba bardzo to lubił.
– Po co? – mruknął. Machnął nerwowo ogonem, obijając nim o szafkę rustykalnego, stylowego kredensu. – Jestem zajęty…
– Czym?
– Czyszczę srebra.
– Przecież są czyste.
– Ale srebra się czyści nawet, jeśli są czyste! Po to właśnie je się ma! – fuknął. – Idź sobie. Porozmawiamy później.
                Ragnarok złapał go w pasie i przycisnął do szafki. Momentalnie spoważniał. Na dnie źrenicy czarnej jak obsydian coś błysnęło z twardością stali.
– Patrz mi w oczy.
– Ale po co.
– Po prostu popatrz.
                Nie umiał odmówić.
                Wzrok Ragnaroka dosłownie rozbierał go, w znaczeniu bynajmniej wypranym ze zmysłowości. Rozkładał na cząstki molekularne. Fragmentował, oglądał z każdej strony, mielił, mierzył, ważył, liczył, osądzał. Poczuł, jak w żołądku przewraca mu się lodowaty jeż z ołowiu. Dokładnie tak się czuł.
                Policzony. Zważony. Rozdzielony.
                Mene, tekel, fares.
– Gdzie jest Raven?
– Nie wiem. Chyba wyszedł z domu.
                Źrenice zwęziły się lekko.
– Nie kłam. Kazali mu zostać w domu.
– No to co? – prychnął, odwracając wzrok. – Nie jest dzieckiem. Może robić, co chce. Mieliby go w domu trzymać?
– Mite.
– Co?!
– Gdzie jest Raven? – powtórzył Ragnarok cicho. – Wiem, że poszedł za Fanuvielem. A ty wiesz, kiedy i którędy.
                Dotknął jego włosów. Mite szarpnął głową, usuwając się spod dotyku, który zdawał się palić. Niemal nabierał wrażenia, że skóra, której smok dotyka, pokrywa się czerwonymi bąblami. Nienawidził okłamywać ludzi.
                Nigdy nie sądził, że będzie kłamał jemu. Ale musiał.
– Nic nie wiem.
– Mite. Proszę.
– Nawet jeśli, to co? Po co wam to wiedzieć? Zatrzymacie go?!
– Tak.
– To nic ci nie powiem!
– Posłuchaj…
– To ty posłuchaj! – ryknął, odpychając go od siebie. Mocno. Smok aż się zatoczył z zaskoczenia, nie spodziewał się po nim takiej siły. – Porwano mojego przyjaciela. Twojego, do jasnej cholery, też. Myślisz, że jestem głupi? Kiedy Rada zamierzała wysłać oddział? Jutro? Za dwa tygodnie? Nigdy?!
– Poszedł tam sam?
– Owszem – warknął. – Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym też z nim iść. I ty też powinieneś. Tylko ty, w przeciwieństwie do mnie, możesz wiele zrobić. Tylko nie chcesz. Wynoś się.
                Ragnarok, zgodnie z wszelkimi przypuszczeniami, nie wyniósł się. Zamiast tego bezceremonialnie otworzył lodówkę i zaczął przeglądać jej zawartość. Wyciągnął wędzone udko kurczaka, powąchał i obejrzał bez większego entuzjazmu. A potem zjadł.
                Na raz. W całości.
                Właściwie nie zjadł, a połknął jednym ruchem. Skóra na jego gardle napięła się, gdy przełykał je z odchyloną głową.
                A potem zniknęło. Tak po prostu.
– Co ty, kochanie, kurwa, sobie myślisz? – spytał spokojnie, tonem najuprzejmiej prowadzonej konwersacji. – Że oni wysłali tu bandę krasnoludzkich cip? Ten manewr musiał być starannie zaplanowany. Kto wie, czy nie latami. Są wyszkoleni. W dodatku mają uzdolnionego maga.
                Mite zatkało. Ragnarok nigdy wcześniej w jego obecności tak nie mówił. A nawet jeśli, to, na litość, nie do niego!
– Jak… jakiego maga? Tego elfa?
– Owszem. Nie zdziwię się, jeśli cała ekipa została obłożona klątwami antymagicznymi przez co najmniej kilku innych czarodziejów. Ba! Ja się założę, że są klątwami napchani jak stodoła gównem! Broń, pierdoły, cacka, plan, trasa. Oni to mają. Raven poleciał tam sam, kochanie. Już czujesz ten dreszczyk akcji, czy jeszcze coś mam wyjaśnić?
                Kotołak milczał. Przez dziesięć sekund, dokładnie tyle potrzebował, by dopuścić do siebie błysk oświecenia.
– Ty chcesz…?
                Ragnarok kiwnął głową.
– Mało tego, ty też chcesz.
– Proszę?
                Tęczówki błysnęły. Coś się zmieniło. Już nie tylko błysk twardy i przejrzysty jak karmel. Gdzieś dalej, spod spodu, przebijała się niema prośba.
– Zebrałem kilka osób. Ale tylko ty znasz ich zapach. Fanuviela i Ravena.
– Ty też.
– Ale ja… – Ragnarok zerknął w sufit i westchnął. – Wytłumaczę po drodze. Masz dziesięć minut, Mite.

***

                To nie tak, że Krwawobrody rzucił nim o ziemię. On po prostu zwolnił uścisk i pozwolił bezwładnemu ciału spaść.
                Fanuviel jęknął. Zimna, twarda jak łuski smoka ziemia polizała go piekącym chłodem i bólem. Obtarł sobie bok i ramię. Zapiekły na lodowatym powietrzu jak obsypane solą.
– Uważaj!
– Nic mu nie jest. – Krasnolud smarknął, charknął i splunął. Pocisk z brudnawej, żółtej śliny gęstej od flegmy strzelił tuż obok twarzy anioła. Fanuviel jak zahipnotyzowany patrzył na nią.
                Miał wilgotne oczy.
                Nawet nie zauważył, kiedy zdjęli mu szmatę z głowy.
– Igła! – Zawołał Carnil, gwiżdżąc cichutko. – Pilnuj!
                Pies przywarował przy jego głowie. Ból i strach. Śmierdzący mięsem, gorący oddech na policzkach. Mamo.
– Rozpalcie ognisko. Zjemy coś.
                Dopiero teraz Fanuviel przypomniał sobie, że jest wściekle głodny. Mimo to myśl o przełknięciu czegokolwiek zwijała mu żołądek w supełek, zmuszając do zwinięcia się w kłębek. Jeden, przemarznięty do szpiku kości kłębek strachu.
                Ból i strach. Tylko ból, zimno i strach.
                Nie wiedział, ile czasu minęło nim poczuł gęsty, dławiący dym. Mokre drewno. Przed oczami stanął mu ustęp książki, którą omawiał razem z Ravenem. Dawno, dawno temu.
Jeśli masz inne wyjścia, to nie pal mokrego drewna.
Dlaczego.
Dymi.
Co z tego?
Dym przyciąga uwagę z daleka i niesie zapach. Równie dobrze mógłbyś pierdnąć tropicielom pod nos, i tak będą wiedzieli, gdzie jesteś.
Lepiej zamarznąć?
Jesteś heksą. Poradzisz sobie z chłodem. Z kilkoma przeciwnikami już niekoniecznie.
                Głęboki oddech.
                Zamknął oczy, próbując odciąć się od wszystkiego. Dymu, strachu, zimna. Skrępowanych nadgarstków i związanych nóg. Suchości w gardle i bólu pulsującego w skroniach jak huk w kamieniołomach.
                Tylko jedno.
                Krążenie krwi. Ciśnienie, które musiał sam sobie podnieść. Pobudzić leniwe osocze, by przepchnęło się przez zwężone naczynia. Przywrócić czucie. Przywrócić choć szczątkową przytomność.
                Zanim poczuł zapach skwierczącego mięsa, zdążył już opanować dygotanie z zimna. Usłyszał skrzypienie śniegu. Czyjeś kroki, chwilę później w zasięgu wzroku pojawiły się buty z wysokimi cholewami. Carnil.
– Wypuść mnie – szepnął i sam skrzywił się, słysząc swój głos. Zdarzało mu się zasłyszeć ropuchy, które skrzeczały z większym powabem.
– Nie.
– Carnil, błagam.
– Nie.
– Co ja ci zrobiłem?!
                Elf ukląkł przy nim. Trzymał coś, co przypominało niedużą menzurkę. W środku, w odmętach brązowawej, tłustej cieczy dryfował archipelag kawałków mięsa w asyście warzyw. Pachniało gulaszem. Carnil odłożył miskę i wetchnął w nią łyżkę, a potem szarpnął Fanuviela do pozycji siedzącej.
                Dopiero teraz miał szansę się rozejrzeć. Siedzieli w czymś w rodzaju naturalnej jaskini, czy też głębszej pieczary z jednej strony otwartej na małą, półkolistą polanę. Połamane krzaki wskazywały drogę, którą tu weszli.
                Fanuviel rozpoznawał te rośliny, choć nie pamiętał ich nazwy. Miały drobniutkie, ostre kolce, które z łatwością przyczepiały się do wszystkiego i były toksyczne. Nie na tyle, by kogokolwiek zabić, ale zsyłały długotrwałe, irytujące szczypanie. Anioł poczuł falę mściwej satysfakcji, widząc, jak jeden z krasnoludów wydłubuje je z przedramienia, klnąc w swoim języku.
– Mi nic – uciął elf, sięgając po łyżkę. – Wyższa konieczność.
                Następny błąd Fanuviel zrozumiał już w momencie popełniania.
– Wy jesteście Nieczystymi – palnął i zamarł, widząc, jak oczy elfa, z natury skośne, teraz mrużą się do rozmiarów wąskich szparek. Błysnęły zimno.
– Ja cię nie wyzywam od pieprzonych, pierzastych ciot, chłopcze – powiedział spokojnie. – Nieco kultury. Twój świat, skostniały i trzymający się zasad, nazywa wszelkie przejawy inicjatywy nieczystością.
– Co uważasz za inicjatywę? Porwania?
                Elf zacisnął usta.
– To tylko droga.
– Do czego?!
– Do wiedzy. Do mocy. Oświecenia.
– Nie zdobędziecie jej w ten sposób – prychnął.
                Policzek zapiekł, ale uderzenie nie było na tyle silne, by nim zarzucić. Carnil usiadł wygodnie, krzyżując przed sobą nogi.
– Jedz.
– Nie chcę.
– Jedz.
– Rozwiąż mnie – zażądał, czując dziwny przypływ odwagi. Czy raczej – beznadziejnej rezygnacji. Gorzej już być nie mogło. Co mogliby mu zrobić? Zgwałcić? Zabić?
– Na razie jestem miły. Ale zaraz zacznie cię karmić Hoddnir.  
                Anioł bez słowa otworzył usta.

***

                Stracił rachubę czasu.
                Nie miał pojęcia, czy niebo zaczyna powoli ciemnieć, czy przeciwnie – lodowy błękit wypiera zimny granat nocy. Nie miał bladego pojęcia. Nie widział nawet gwiazd, więc nie miał jak zorientować się w położeniu. Ile czasu minęło?
                Kiedy opuścili Esmeral?
                Czy ktoś go szukał…?
                Raven.
                Zapiekły go oczy.
                Czy Raven będzie go szukał? Musi. Jeśli nie z wewnętrznej potrzeby, to z obowiązku, w końcu jest za niego odpowiedzialny. Fanuviel przełknął tę gorzką pigułkę faktu, patrząc uważnie pod stopy. Buty miał przemoczone, palce i pięty zdawały się palić żywym ogniem.
                Ile czasu już szli?
                Ile czasu minęło, odkąd Carnil kazał krasnoludom postawić go na ziemię i rozwiązać mu stopy? Ile czasu minęło, odkąd zdjęli mu obrzydliwą, duszącą szmatę, dochodząc najwyraźniej do wniosku, że już nie będzie miał jak zorientować się w terenie?
                Doba?
                Dwie?
                Cała wieczność?
                Krasnoludy śpiewały coś ochryple. Carnil milczał, od czasu do czasu gwiżdżąc na igłę. Fanuviel próbował rozglądać się i zapamiętać jak najwięcej szczegółów krajobrazu, ale dawno już odpuścił. Kręciło mu się w głowie, ból ćmił z różnych fragmentów ciała, atakując z dosłownie wszystkich stron. Wdzierał się w każdą komórkę, niosąc odrętwienie. Poczucie beznadziejnej obojętności.
                Raven kiedyś o tym mówił.
                To takie uczucie, gdy zdaje się, że więcej już nie można. Przeciążony organizm broni się tak, jak potrafi. Zaatakowany system sam usuwa pliki. Przeciążona sieć domowa wywala korki. Istoty żywe też. Wystarczy tylko wskaźnik niebezpiecznie zbliżający się do czerwonej kontrolki, by to poczuć.
                Drapiący pod żebrami, zimny pazur obojętności.
                A potem wypieprzone korki.
                Katatonia.
                Koniec. Nie ma. Koniec pieśni. Nieistotne jest już nic. Więcej już wytrzymać się nie da. Fanuviel zdawał sobie z tego sprawę i wpadał w panikę, bo nie wiedział, w jaki sposób zatrzymać ten stan.
                A im więcej panikował, tym więcej było zimnych pazurów wbitych w płuca.
                Więcej bólu i strachu.
                Aż w końcu tylko tyle. Ból i strach.

***

                Właściwie zaczynał umierać wtedy, gdy krasnolud go kopnął. A przynajmniej miał takie wrażenie wtedy, gdy upadał twarzą w śnieg z przeświadczeniem, że nic, dosłownie nic na tym świecie, pod nim i nad nim, nawet Majestat nie zmusi go do ruszenia się. Stopy obtarł do żywego mięsa.          
                Bolały tak bardzo, że w końcu przestały.
                Podobnie jak głowa, brzuch, obite części ciała, zdarty do krwi bark.
                Katatonia. Wypieprzone korki. Nic więcej. Szedł w odrętwieniu jak zombie, przestając czuć cokolwiek, aż w końcu stracił rytm i upadł. Dopiero wtedy któryś z brodatych pokurczów kopnął go dotkliwie w biodro, na siłę wtłaczając świadomość.
                Znowu bolało.
                Znowu lała się krew. Żył.
                Krew. Przypomniał sobie Ravena, gdy ten ją pił. W jadalni. Wtedy, w łazience, gdy… Poczuł gorąco na policzkach. To też krew. Tyle krwi.                
                Krew to życie. Dopóki masz w sobie krew, żyjesz. Któryś, chyba jeden z brodatych bliźniaków serdecznie sprzedał mu kopa w brzuch. Anioł owinął się wokół jego nogi jak mały precelek, plując szkarłatem. Krew.
                Tyle krwi. Tak dużo różnej krwi.
                W niczym nie przypominała eleganckiego kieliszka, który można wychylić w nie mniej eleganckiej jadalni.
– Nie kopcie go – przerwał Carnil, ale dużo później niż by tego wymagała sytuacja. Odstąpili natychmiast, mamrocząc gniewnie. W końcu on dowodził.
– Co teraz?
– Zostaniemy tutaj na noc.
– Tutaj?
– Dlaczego nie? Osłonięte od wiatru i nie na widoku. A co, jaśnie wielmożny pan w rzyć chędożony krasnolud pensjonatu sobie życzył?!
                Fanuviel nie miał siły unieść powiek, by sprawdzić, o co się kłócą i jak wygląda miejsce, w którym się zatrzymują.
                Chciał spać.
                Całe ciało pulsowało mu bólem. Znów był jednym, rozedrganym kłębkiem bólu. Poczuł śliski, ciepły dotyk na policzku i lekko zepsutą woń mięsa.
                Otworzył oczy.
– Igła? – szepnął, widząc nad sobą kosmaty pysk psa. Lizał go po twarzy. Nie wyglądał na wrogo nastawionego.
                Ktoś powiedziałby, że pies jest na tyle głupi, by lizać dłonie tego, kto go skrzywdził. A ktoś inny powiedziałby, że pies jest na tyle mądry, by urazy łatwo darować i nie podlewać kiełkującej nienawiści. Pies jest psem.
                Bycie bydlęciem jest domeną jedynie ras myślących.
– Igła, zostaw!
                Pies posłusznie odsunął się. Zaskamlał cicho. Aniołowi zrobiło mu się go nagle strasznie żal, podobnie jak i siebie. Wyobrażał sobie, jak musi wyglądać. Widział kiedyś taką rycinę w jednej z książek. Alegoria upadku. Pobity, piękny anioł w zbrukanej krwią sukni. Połamane kikuty obszarpanych skrzydeł sterczące zza pleców. Strzaskana noga.
                Żal.
                Żal upadłego anioła za to, że mu pozwolono spaść. Przecież zawsze go broniono. Dlaczego tak?!
                Zemdlał.

***
               
                Obudził się w środku nocy, dygocząc, z gardłem pełnym śliny. Przełknął ją, rozwiewając strzępy snów aż pękających w szwach od upadłych aniołów. Przez chwilę leżał nieruchomo, wsłuchując się w ciemność i reakcje swojego ciała. Był głodny, a nie czuł pustki ani ssania w żołądku. To nie miało nic wspólnego.
                Wiedział, że jest głodny.
                Nie chciał jeść. Miał za to trudności z oddychaniem, choć podejrzewał, że w tym udział miały połamane kopniakami krasnoludów żebra.
                Coś miękkiego i ciepłego dotykało jego boku. Igła. Otworzył usta, a wtedy dotarło do niego, co jest nie tak.
                Heksa. Był heksą. Anioł, demon, człowiek, kotołak, elf, wampir. Wampir. Ostrymi zębami niemalże szorował o podbródek.
– Przepraszam – szepnął, chociaż nie musiał. Pies nie wyglądał na ani zdziwionego, ani przesadnie poruszonego wagą przedsięwzięcia.
                Był psem.
                Śmierdział psem.
                Fanuviel wdychał jego zapach, zatopiwszy kły w miękką, wilgotną sierść.
                              
***

                – Tak, kurwa, wiem! Ja wszystko rozumiem, naprawdę! Raziel wieszczy! Ale czy on to, do chuja Jasności, musi robić na raty?! – darł się Lucyfer, kopniakiem zamykając drzwi. Niemal przy tym znokautował Asmodeusza.
                Nie mieli czasu porozmawiać od rana, choć byli przy sobie bez przerwy.
– To Jasność ma penisa? – zdziwił się demon, cudem unikając przytrzaśnięcia przez ciężką framugę.
– A skąd ja mam wiedzieć, kochanie? – warknął. – Spałem z nią?
– Cholera cię wie.
                Lucyfer zacisnął wargi. Nie skomentował.
                Raziel, zgodnie z zapowiedziami Michaela, budził się regularnie mniej więcej co pół godziny z mniejszą lub większą dawką rewelacyjnych wieści. Przepowiedział ruchy giełdy na Wall Street na jakieś najbliższe pół roku, wywróżył elfickiej służącej szczegóły pożycia małżeńskiego z niejakim gnomem, zapowiedział deszcz meteorytów, parę klęsk naturalnych i sypnął jak z rękawa mnóstwem dziwnych omenów. Każdy jeden bardziej ponury i złowrogi od poprzedniego.
                Przed drzwiami zgromadził się mały tłumek. Lucyfer rozgarnął go władczym gestem, któremu nijak nie ubywało na majestacie nawet przez pryzmat faktu, że brnął dostojnie korytarzem w samej piżamie. Boso. Asmodeusz pokusił się dodatkowo o jedwabny szlafrok haftowany w smoki.
                Choć może nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Gawiedź na korytarzu miała na sobie podobną garderobę.
                Rzecz normalna o czwartej nad ranem.
                Lucyfer zatarabanił w drzwi.
– Wejść! – zawołał donośnie Michał.
– Co znowu? – sapnął demon, wparowawszy do środka i założywszy ramiona na piersi. – Pogoda w Piekle na następne cztery sezony wakacyjne? Gdzie mam załatwiać sobie urlop?
– Idiota – skwitował Asmodeusz.
                Raziel i Michael wymienili spojrzenia. Chyba się zgadzali.
                Książę Magów wyglądał nieporównanie lepiej. Jego skóra z wolna traciła trupi, lalkowaty odcień nieskazitelnej bieli, żyły na szczupłych rękach nie były aż tak widoczne. Nawet oczy powoli barwiły się na normalny odcień gorzej, topionej czekolady.
– Tym razem nie – mruknął. – Odebrałem sygnał.
– Co?
– Sygnał.
– Patrzcie go, pieprzony radar! – Lucyfer zaczął krążyć po pokoju. Jeden plus – nie musiał czynić wygibasów, by przypadkiem nie wybić sobie oka metalowym kolcem.
                Dawno już przenieśli się z domu Raziela do jego własnego. Pod nadzorem magów wyciągnięto go z jego własnego łóżka i przetransportowano. Sposobem niemagicznym, rzecz jasna. Czwórka buców z Rady twierdziła, że mogłoby się to zakończyć zgoła dziwnie.
                Nie protestowali.
                Jeszcze nie upadli na głowę do tego stopnia, by teleportować Księcia Magów, gdy ten o teleportacji nie wiedział czy też wręcz sobie jej nie życzył.
                Asmodeusz rozłożył ręce w geście Wcale-Go-Nie-Znam-I-Wcale-Z-Nim-Nie-Spałem. Władca tego przybytku zaczął przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu papierosów, ale opuścił dłonie, gdy tylko przypomniał sobie, że jest w piżamie. Michael bez słowa wyciągnął w jego kierunku papierośnicę ze srebrnym herbem Serafinraelu.
                Lucyfer zerknął niepewnie.
– Poświęcona?
– Częstuj się.
– Ale poświęcona?
– Och, rany! – prychnął Raziel, wykonując skomplikowany gest i pstryknięcie palców zakończone strzepnięciem. Powierzchnia metalu rozjarzyła się wąziutką, seledynową aurą, która natychmiast przygasła. Lucyfer sięgnął po papierosa i wetknął go sobie do ust, a wtedy drugim pstryknięciem Raziel podpalił go z taką siłą, że niemal wybuchł blondynowi w zębach.
                Zdecydowanie czuł się coraz lepiej.
– Jaki sygnał? – wymamrotał Lucyfer z fajką w kąciku warg.
– Od Nieczystych.
                Zakrztusił się dymem.
– Słucham?
– To coś w rodzaju magicznej depeszy. Zresztą, och, nie muszę ci tego tłumaczyć. Znasz się na magii. Przypuszczam, że odebrał to każdy lepszy mag w Esmeral.
– Całkiem spore grono – zauważył Asmodeusz, przysiadając się na brzegu łóżka. Po chwili namysłu podciągnął nogi i wsunął się pod kołdrę.
                Coś błysnęło niebezpiecznie w oczach Michaela. Zignorował to.
– Czego chcą? – warknął Lucyfer.
– Pieniędzy, technologii, paru informacji. W zamian za całego i zdrowego Fanuviela. Standard.
                Asmodeusz wymienił wymowne spojrzenia z Lucyferem. Dokładnie o tym samym rozmawiali raptem niecałe dwa dni temu. Wtedy jeszcze zanim…
                Demon zmarszczył brwi.
– To im je dajmy.
– Słucham?
– Fałszywe pieniądze, lipna technologia, nieprawdziwe informacje. Grupa wykwalifikowanych magów, paluszkiem pokażesz im, co mają robić, sprężą się w kilka godzin. Trefnych danych Rada ma na pęczki, pakowane w teczki po kilogram każda. Co za problem podrzucić im parę karabinów? Tego przecież chcą, prawda? – Wzruszył ramionami. – Nie ma żadnego problemu z przerzuceniem kilku cacek przez barierę. Sam mogę to zorganizować. I tak się tym zajmuję.
– To niczego nie rozwiąże.
– Ale zyskamy trochę czasu. Wiem, jak działa złoto goblinów. Zniknie dopiero po paru godzinach. Dopiero wtedy zaczną się domyślać, że wystawiliśmy ich do wiatrów. Do tego czasu nasze rozkoszne stworzonko będzie bezpieczne i w domku.
– Niekoniecznie – przerwał Michael. Raziel westchnął.
– Chcą, żeby transport zabezpieczało osiem heks pod dowództwem Ragnaroka. Wszyscy mają razem z okupem oddać się w ich ręce.
                Zapadła cisza.
                Asmodeusz i Lucyfer gwizdnęli jednocześnie. Niemal zagłuszyli pukanie do drzwi.

***

                Ciężko rozmawia się podczas szaleńczego biegu przez las. Chyba że jest się smokiem oraz czystej krwi kotołakiem.
– Teraz mi wytłumacz! – krzyknął Mite, przeskakując przez zwalony pień. Zaraz za nim przypadł do ziemi i węszył chwilę, ruszając energicznie nosem. Czuł to. Ciężką, niemal duszącą, słodką woń pomieszaną z żelazistą nutką.
                Raven.
                I coś słabszego, kojarzącego się z mlekiem, puchem, miodem i słońcem. Fanuviel. Byli tu obaj, w odstępie czasowym może dwóch, trzech dni.
– Jestem gadem, tak? – odkrzyknął Ragnarok, biegnąc za nim trzy kroki z tyłu. – Nie mam aż tak rozwiniętego węchu jak ty. Jestem dobrym tropicielem, jeśli chodzi o ślady świeże i niepozostawione przez wampiry.
– Nie rozumiem.
                Ragnarok wysunął język.
                Długi.
– Receptor termiczny – wyjaśnił, chowając go. – Na czubku języku. Nigdy nie widziałeś węża, jak próbuje wyśledzić mysz? Mógłbym zlokalizować ich po ciepłocie ciała, ale ślad Fanuviela jest za stary, a Raven…
– A Raven to wampir – wciął mu się w słowo. – Jest zimniejszy. Miałbyś problem.
– Dokładnie.
– Czyli jestem waszą jedyną nadzieją, tak? – mruknął, wybuchając nerwowym chichotem, by odepchnąć od siebie choć na chwilę widmo Szalenie Ważnego Zadania.
                Nikt się nie zaśmiał.
                Dwie osoby biegły po obu stronach kotołaka, dwie zamykały konwój z tyłu. Każda wyglądała na śmiertelnie poważną i skupioną właśnie na nim. Najbardziej krótko ostrzyżona, jasnowłosa elfka o urodzie zimnej jak lodowiec.
                Pamiętał, że miała na imię Hannelle.
– Coś w tym guście – przyznał spokojnie Ragnarok. – Liczę na ciebie, Mite. Cholernie.
                Poczuł się, jakby coś na raz ściskało mu żołądek i wypychało go do góry, ale i przymocowywało skrzydła do pleców. Zatrzymał się na ścieżce, węsząc. Cała ekipa stanęła zaraz za nim, czekając. Nikt nie śmiał go poganiać, dopóki nie odnalazł odpowiedniego tropu.
                Chciał zapytać, czy nie łatwiej byłoby z psem. W końcu kot nie był zwierzęciem tropiącym!
                Wystarczyło mu jedno spojrzenie w oczy Ragnaroka, by się zamknął i wziął do roboty. Za nic nie chciał go zawieść.
– Tędy – zawyrokował, z ulgą wyczuwając ślad zapachu wampira.
– Mite?
– Tak?
– Pamiętasz, o co cię prosiłem?
– O co konkretnie? – Wzruszył ramionami. – Prosiłeś mnie o wiele rzeczy.
– Chciałem, żebyś mnie tam tylko zaprowadził. Przyjmij to dosłownie.
– Nie rozumiem.
– Po prostu nas zaprowadź. – Ragnarok brzmiał tak poważnie, że aż to do niego nie pasowało. – A gdy zacznie się coś dziać… uciekaj, Mite. Uciekaj od razu, dobrze?

                                                                                              ***

                Dobrze.
                Bał się choćby skrawkiem myśli uwierzyć, ale naprawdę szło dobrze. Psia krew była okropna w smaku, ale był w stanie wycałować za nią zwierzę po pysku z wdzięczności. Wylizał dokładnie drobne ranki, by nie zostawić na śniegu szkarłatnego śladu. Igła znosił zabiegi z łagodną cierpliwością, nie wydając z siebie ani pół pisku.
                Naprawdę szło dobrze.
– Dobry piesek – szepnął, czując, jak chowają mu się w kły. Zaswędziały lekko dziąsła. Krew otrzeźwiła go, pomogła w rozgrzaniu się i przywróceniu krążenia. Nóg nie wiązano mu ponownie, bo nie widzieli takiej potrzeby. Nadgarstki jednakże pozostały skrępowane.
                Zamknął oczy i skupił się na cieple.
                Nic się nie brało samo z siebie. Jeżeli chciał użyć magii żywiołu, musiał się jakoś do niego odnieść. Najłatwiejsza była magia powietrza, było w końcu wszechobecne. Za nim magia ziemi. Problem zaczynał się przy magii wody.
                I ognia.
                Ogień to energia. Ogień spala. Energia bierze się ze spalania.
                Jeśli chcesz mieć ogień, a nie masz czego rozpalić, wykorzystaj własną energię.
- Ale, do cholery, w ostateczności! – syknął Raven, waląc pięścią w stół. – Możesz nauczyć się panować nad swoim ciałem, ale tylko do pewnego stopnia! Energia jest potrzebna przede wszystkim tobie. Chcesz podpalić tym dom? Wykończysz się, zanim zdążysz chociażby zaprószyć ogień.
                Nie chciał podpalić domu.
                Chciał tylko leciutko przypalić sznur na nadgarstkach. Zamknął oczy i skupił się, wizualizując sobie swoje własne, skrępowane ręce. Robił dokładnie tak, jak kazał mu Raven. Wyobrażał sobie wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Odcień swojej skóry, zsiniałej w miejscu ucisku. Kształt swoich własnych, teraz połamanych paznokci. Ciasne wiązanie sznura.
                Ciepło.
                Tylko troszeczkę ciepła.
                Odetchnął bezgłośnie z ulgą, czując, jak sznur się rozgrzewa. Zaczął gwałtownie pocierać nadgarstkami, próbując wspomóc reakcję. Chciało mu się płakać ze szczęścia. Krasnoludy spały na grubych, szorstkich derkach, Carnil także.
                Sznur puszczał.
                Kilkanaście sekund bezgłośnej szarpaniny i był wolny.
– Ciii… – szepnął do psa, który siedział spokojnie i obserwował jego poczynania. Fanuviel wstał ostrożnie, zataczając się. Był bosy.
                Spojrzał tylko na swoje buty i doszedł do wniosku, że wkładanie ich będzie najgłupszym pomysłem z możliwych. Nie wiedział, gdzie iść.
                Gdziekolwiek.
                Odwrócić się. I iść.
                Wybrał ścieżkę połamanych krzewów. Skoro stamtąd przyszli, nie mogła być niebezpieczna. Odwrócił się i zerknął na psa. Dopiero teraz przypomniał sobie o „swoim własnym” stadzie kaerbor. Czy były gdzieś w pobliżu?
                Jakie miał szanse na wezwanie ich?
                Takie, jakie miał na ucieczkę. Dokładnie takie, jakie sam sobie wywalczy. Wziął oddech i bezszelestnie wtopił się w mrok pełen drobnych, kłujących kolców.
                Drobny, dokuczliwy ból.
                Podniecenie, nie strach.

                                                                                              ***

                Kultura obowiązuje. Jak się ma kilkaset lat, zaczyna wchodzić w krew i krąży razem z osoczem. W pewnym momencie już się po prostu instynktownie robi to, co należałoby zrobić. Dlatego też najpierw posłali po dzbanek wody.
                Nawet za dużo nie krzyczeli, zanim nie został dostarczony.
                Pozwolili posłańcowi się napić. Dopiero wtedy, oddając z wyraźną ulgą kruchy, kryształowy kieliszek, mógł przekazać wiadomość.
– Ich Najjaśniejsza Łaskawość Panowie… – zaczął donośnym, pompatycznym tonem, ale Raziel urwał wywód w pół jednym gestem.
– Do rzeczy. Powiedz po prostu „Rada”, a jeśli wolisz bardziej opisowo, nazwij ich „bandą zidiociałych starców”.
                Chłopak zarumienił się. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat, drobną, piegowatą twarz elfa i półostre uszy. Mieszanka. Elfa i czegoś jeszcze, z czym sypiała jego matka.
                Chłopiec na posyłki. Nic nie musiał wiedzieć, dlatego Raziel westchnął i pozwolił mu na dokończenie wielopiętrowego tytułu najeżonego gloryfikującymi epitetami.
– O czym miałeś nam powiedzieć? – spytał Michael łagodnie.
– Jego łaskawość smok Ragnarok… – wyjąkał, patrząc na swoje dłonie. – Panowie posłali po niego, ale okazało się, że zniknął.
– Że jak?! – wrzasnął główny mag Serafinraelu.
                Chłopak drgnął i skulił się w sobie. Przypominał trochę pancernika, który znalazł się w samym centrum tajfunu i nie do końca wiedział, czy zwiewać, czy zwijać się w kłębek.
– Brakuje jeszcze k… kilku osób.
– Kogo?
– Przecież wiesz – westchnął Lucyfer. Końcówka papierosa żarzyła mu się w kąciku ust jak miniaturowy ognik. – Oddział szósty.
– Dostali zakaz.
– Trzymają się go z równym wdziękiem, co ich kapitan. Ale to dobrze, gdy jednostka działa niemal jednomyślnie. Widać, że są świetnie wytrenowani. To się chwali – zakpił, gasząc peta na własnej dłoni.
                Chłopiec na posyłki syknął. Nikt z pozostałych nie. Nie takie numery był w stanie Lucyfer zaserwować. Kiedyś, gdy zwykł w kameralnym gronie podczas Święta Zimy zapijać się w trupa, bawił się połykaniem ognia. Plotka głosi, że zgaga nie odpuściła go jeszcze tydzień po Święcie.
                Asmodeusz dyskretnym gestem odprawił chłopca. Ten poderwał się z miejsca jak oparzony, wykonał nie do końca składny, ale za to nieodbiegający od etykiety ukłon i zniknął, zanim ktokolwiek zdążyłby chociaż pomyśleć o tym, by mu pomachać.
                Trzasnęły cicho drzwi.
– Oni sobie chyba kpią. Zostaną ukarani – stwierdził Raziel takim tonem, jakby podobny obrót rzeczy był jak najbardziej normalny. Jakby się go spodziewał. Kto wie, może tak właśnie było. – Wszyscy. Co do jednego. A Raven ich zabije.
– Nie rozumiem?
– To honorowy bydlak. Gdy się o tym dowie, wpieprzy im dodatkowo za gotowanie w nie swojej kuchni.
– Jak na imprezę żarcia brakuje, lepiej gotować gdziekolwiek – mruknął Asmodeusz.
                Odwrócili na niego spojrzenia. Wszyscy trzej. Błękitnowłosy szef kasyn i burdeli, nieoficjalna prawa ręka Władcy Pandemonium, a od jakichś czterdziestu godzin także jego kochanek, wzruszył ramionami. Poprawił zsuwający się, jedwabny szlafroczek w smoki.
– Wolelibyście, żeby surowe mięso walało się po lasach?
– Mniej metaforyki.
– Mniej metaforyki? Ależ proszę uprzejmie. Rączka do góry, kto myśli, że niespełna dwudziestoletnia heksa w pojedynkę rozgromi porywaczy z gór Saangrev.
                Milczeli.
                Żaden nie podniósł ręki.

***

                Ktoś normalny usłyszawszy, że przez środek gęstego lasu można z powodzeniem pruć szybkim kłusem konno, puknąłby się w głowę. A nawet jeśli wyjątkowo by tego nie zrobił, to chyba tylko dlatego, że ręce miałby zajęty obejmowaniem brzucha. Ze śmiechu.
                Ryczałby ze śmiechu.
                Raven zdecydowanie nie czuł się normalny. Za to do ryku było mu bardzo blisko. Pruł, niemal rozpłaszczony nad szyją obcego konia, bez litości kłując mu łydki piętami. Zwierzę osiągało wyżyny zręczności, zachowując prędkość, a zarazem lawirując pomiędzy rozsypaną palisadą drzew.
                Tętent kopyt brzmiał jak tętno.
                Raven warczał. Nieludzko, z głębi gardła, nie kontrolując tego, co robi. Koń słyszał go i tulił uszy do smukłej głowy, a gdy tylko warkot podnosił się o oktawę, rżał dziko i przyspieszał. Wtedy Raven milkł.
                Czuł jego zapach.
                Krew.
                Czerwona mgła zasnuła mu oczy. Widział tylko krew. Czuł tylko krew. Jego. Popędzał konia, bo wysiłek wkładany w utrzymanie się na siodle wypychał mu myśli z głowy. Miał wrażenie, że czuje dym i smród gorzelni. Ochrypły wrzask, jakby stado kruków kłóciło się o jednego trupa. Potrząsnął głową, wytrząsając z niej myśli. Wszystkie.
                Teraz nie musiał myśleć.
                Nie chciał.
                Zastanawiać się, czy Fanuviel żyje. Warkot zamierał w ściśniętym nagle gardle, a koń samoistnie przyspieszał jeszcze bardziej.
                Nie potrzebował czuć. Myśleć, pragnąć, kochać, bać się, czekać.
                On tylko chciał, by te pieprzone drzewa znikły.
                Pruć do przodu.
                I chciał krwi.
               


25 komentarzy:

  1. Nareszcie się doczekałam. Rozdział po prostu rewelacyjny, no cóż więcej powiedzieć :) Niektóre teksty po prostu zwalają z nóg. Dosłownie. Ech, na nic konstruktywniejszego nie mam chwilowo czasu, muszę lecieć na śniadanko i do roboty... Dobrze że zostawiłaś Onet. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, że przyniosłaś bo od razu lepiej. Grafika też fantastyczna i przejrzysta.Bardzo dobry rozdział, cieszę się, że nowa notka ukazała się tak szybko po przeniesieniu bloga. Biedny Aniłek, jednak jego ukochany go uratuje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc to przenosiny trwają od jakiegoś czasu... Czekałam z informacją do nowej notki, żeby tak nie zapraszać na puste salony. Następny rozdział jednak pojawi się w nie aż tak długim odstępie czasu (mam nadzieję).
      A co do przenosin - mam nadzieję, że uda się to załatwić jakoś na wakacjach. Dla mnie pryszcz, ale Patka ma prawie 50 rozdziałów korektorskiej roboty.
      Ciężkiej roboty, patrząc na pierwsze notki.
      Pozdrawiam. :D

      Usuń
  3. Przenosiny to był dobry pomysł :) Rozdział dosłownie zaparł mi dech w piersi... Budujesz super napięcie i notka jest boska, już się nie mogę doczekać następnej. Czytam, czytam i coraz bardziej żal mi naszego Aniołka, mam nadzieje, że uda mu się zwiać i nie znajdą go już. I właśnie taka długość rozdziałów jest idealna ;3 Co do wyglądu bloga to mnie się podoba, pozdrawiam i weny życzę.

    Neko.

    OdpowiedzUsuń
  4. po prostu mnie zatkało :) niesamowity rozdzial. czekam na nexta

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytam rozdział za rozdziałem, a historia wciąga z każdym słowem. Mam nadzieję, że uda Ci się dokończyć tą pracę.
    Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek.

    OdpowiedzUsuń
  6. Aha! Zapomniałam- Nevermore wzięty z Grzędowicza, Pana Lodowego Ogrodu? Tam też był kruk Nevermore :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kruk krzyczący "Nevermore!" to nie wymysł Grzędowicza, a Edgara Allana Poe (albo mam sklerozę, albo o tym wspomniałam w tekście wyżej). Polecam wiersz "Kruk".

      Usuń
  7. Super Necro ! Nareszcie jestes bo juz sie balam, ze nie doczekam Twojego powrotu ^ ^ A co do rozdzialu to jest po prostu genialny, nic dodac nic ujac jak wszystkie z reszta <3 Juz nie moge sie doczekac nastepnego !

    OdpowiedzUsuń
  8. Necro :D po prostu sprawilas ze swiat znow stal sie dla mnie lepszy. Widze ze mialam dobre przeczucia co do wampirzej nauty heks chociaz nie wiem... Widzialas moj komentarz pod poprzednim rozdzialem na starym blogu?

    O cholera i ten pomysl ze stadem Kaerbor to juz po prostu geniusz, tylko czy to sie uda? Byloby ciekawie. Wyjatkowo Ragnarok troche mnie irytowal ale za to przepowiednie Razjela i cale zbiorowisko z tym zwiazene, a juz szczegolnie Raven. MMMmmmmm po prostu niesamowita atmosfere to wprowadzilo dla odmiany od katatonicznego ale chwilowo przytomnego Fanuviela.

    W kazdym razie, dziekuje jak zwykle genialny rozdzial jak rowniez nowy blog wyglada swietnie i doskonale pasuje do tresci. Oczywiscie juz czekam na kolejna czesc i zycze weny jak i spoznionego szczesliwego Nowego Roku ;P. Oh chcialabym umiec pisac tak jak Ty... Moze sie kiedys w koncu zdobede na opublikowanie moich wypocin...

    Pozdrawiam,
    Monil

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam,
    rozdział jest cudowny, zapiera aż dech w piersiach, Raven ruszył na pomoc Fanuviel'owi, a za Ravenem ruszył Ragnarok z Mite jako tropiciel i oddział heks, którymi dowodzi Raven. Raziel ma wizje, wyobraziłam sobie to co zostali w jego sypialni jak się zjawili, i uśmiałam się ze słów Michaela na pytanie Lucyfera o bariery ochronne, że czterech magów przez dwie godziny próbowali je usunać. Fan poradził sobie i mam nadzieję, że uda mu się uciec, nie złapią go, i bardzo bym chciała, aby pojawiły się te kaerbor jako jego obrona... może mu się uda je jakoś wezwać...
    Weny, weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  10. O. Mój. Boże.
    Naczekałam się, ale przyznaje że dałaś popis. Ostatnio przeczytałam parę dobrych blogów ale jednak gnoisz konkurencje.
    Super że wszyscy są. Bałam się ze Raven sam popędzi a reszta bohaterów gdzieś zniknie. Widzę że to nie on zagra główne skrzypce, wszyscy pokazują na co ich stać, ale nie zatracili przy tym swoich osobowości. Chwali Ci się to.
    Widzę że Michael zaczyna nareszcie mieć jakieś przebłyski. Oby tak dalej, Raziel jest uroczy :3 I fajny rozpierdol zrobił :D
    Średnio zrozumiałam rozmowę o gotowaniu, znaczy, łapię przesłanie ale wydaje mi się trochę niejasna.
    Jest notka, jest akcja, jest humor. Zaliczone.

    OdpowiedzUsuń
  11. A tak w ogóle, co oznacza nowy adres?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm... mogę powiedzieć, ale może dla rozruszania...
      Albo nie.
      "Den andre siden" - po norwesku dosłownie "druga strona". Nawiązanie do tej "drugiej strony świata", po której toczy się akcja.
      O, takie cuś.

      Usuń
    2. Faaaajnie... Poprzednie mi się bardziej podobało :P
      A tak w ogóle to gdzie jest Gabriel? On powinien wpaść i rozpierduchę zrobić!

      Usuń
    3. W sumie to mi się też stara nazwa bardziej podobała > <" mam problem z zapamiętaniem tej ^^"

      Usuń
    4. Stara była lameeeeerska. >.> Poza tym lubię norweski, o.
      Nie znam, ale lubię.

      Usuń
  12. hej :) tyle czekałam na kolejny rozdział i opłacało sie tyle czekać <3. Rodział jest genialny nawet nie wiem kiedy go przeczytałam. Biedny mały aniołek, biedny zdesperowany wampirek oj będzie sie działo w kolejnych rozdziałach.
    życzę weny i czekam na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  13. 1. Wielkie dzięki za kolejny rozdział. ŚWIETNY!!!
    2. Mam nadzieję, że drugi blog też kiedyś przeniesiesz i będzie kontynuacja tamtych opowiadań.
    3. Aniołek da sobie rady i wezwie swoje pieski... Trzymam kciuki.
    4. Życzę weny i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  14. Świetne. Twoje opowiadanie czyta się doprawdy genialnie. Każdy fragment, każde zdanie, każdy wyraz ma w sobie prawdziwą magię. Jesteś boska. Jesteś cudowna. Cieszę się, że przeczytałam kolejny rozdział. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  15. Świetnie piszesz. Wszystkie rozdziały przeczytałam w mniej więcej 2 tyg. Nie mogę się doczekać następnego :D

    OdpowiedzUsuń
  16. Jeju tak się cieszę, że się przeniosłaś na blogspota ;) teraz czytanie będzie już samą przyjemnością. A co do rozdziału to brak słów, tak naprawdę.. Wszystko stworzyło mieszankę wybuchową i teraz tylko czekać aż nas rozsadzi przy kolejnym rozdziale :) Nie mogę się doczekać, kiedy Raven znajdzie Fanuviela.. ^^ A więc życzę jak najwięcej weny i czekam niecierpliwie na rozdział 51! ;)

    vampirka_15

    OdpowiedzUsuń
  17. https://fbcdn-sphotos-h-a.akamaihd.net/hphotos-ak-ash4/418155_479581842083894_865033461_n.jpg odnośnie poprzedniego rozdziału:)

    medi

    OdpowiedzUsuń
  18. Jak ja się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału <3 tyle czasu czekałam na Twój powrót do pisania, że teraz mam wieczny niedosyt xD

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy