No cóż. Zaczynamy więc na blogspocie. Mam nadzieję, że nie będzie takich cyrków, jak na Onecie. Stare rozdziały zostaną tu przeniesione. A kiedy, to już nie znasz dnia ani godziny. Trochę z tym roboty.
Znów był przestój, ale tu usprawiedliwię się dosyć ważnym projektem, który nie cierpiał trupa. Znaczy, no, zwłoki. *Wymienia znaczące spojrzenie z Patką.*
Co tam jeszcze... Dziękuję wszystkim za miłe komentarze. Przemknęło mi gdzieś tam, że dwie panie nominowały mnie do Liebster Award, za co ślicznie dziękuję. Chyba według tamtejszego regulaminu powinnam odpowiedzieć na pytania, ale zakładam, że i tak nie będą one specjalnie nikogo obchodziły.
Żeby nie było, że rozdział po świętach - wszak dziś święto! Trzech Króli! Tak więc, wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku!
Wszystkie nowe rozdziały będą publikowane tutaj, bez potrzeby tykania starego bloga.
A, najważniejsze! "Bleszczaty na oba oczy" pewnie widzi, ale i tak podkreślę - szablon wykonała dla mnie Avia Tinar z ekipy Zaczarowanych Szablonów. Moim skromnym zdaniem urywa dupsko razem z pachami. :3
***
Martwe, wytrzeszczone oko. Jak
paciorek z matowej sadzy, wepchnięty w gałgan czarnych, zlepionych cuchnącym
śluzem piór. Dziób rozchylał się jak maźnięte smolistą farbą nożyczki,
wypuszczając bezwładny, opuchnięty, sinofioletowy język.
Kruk był martwy. Nijak nie
przeszkadzało mu to w siedzeniu na nagiej gałęzi pokręconej jak palce
reumatyka. Sztywne szpony zaciskał na drewnie, siedząc w całym trupim
majestacie swej nadętej od gazów gnilnych osoby.
I patrzył. Raziela przeszył
dreszcz.
– Czego chcesz?
Patrzył. Z nienawiścią, zimno,
pusto, nagląco. Archanioł miał wrażenie, że na dnie źrenicy dostrzega przebłysk
rozpaczliwej desperacji. Zebrało mu się na mdłości.
- Jesteś omenem –
wycharczał przez ściśnięte gardło. Nagle czuł się, jakby wypił kwas solny. Palił
przełyk, żołądek kurczył się w protestach. Kruk przeszywał martwym wzrokiem. –
Powiedz, co zwiastujesz.
Ptak zakrakał przenikliwie,
rozpościerając poszarpane, gnijące skrzydła. Po niebie sunęły w różnych
kierunkach ciemnofioletowe chmury.
Wrzosowym niebie, zaznaczmy.
Raziel zacisnął pięści.
– Od… odpowiadaj!
– Nevermore!
– Odpowiadaj! – jęknął
panicznie. Jego własna świadomość broniła się przed wizją, zapychając obraz
stertą losowo wybranych, kojarzących się motywów. A trzeba było nie czytać
Edgara. – W imieniu Najwyższego, Tego, Który…
Kruk ciężko poderwał się z
gałęzi.
Uciekł.
***
Zachwycające
jest to, że wtedy, gdy wszystko zdaje się zmieniać, tak naprawdę nie zmienia
się prawie nic. Wciąż pada śnieg, tak samo jak wczoraj. Wczorajsza pościel
dalej zakrywa łóżko, jest tylko nieco bardziej skotłowana. Wszystko jest takie
same.
Jak
wczoraj. Zwyczajne.
Jak
wczoraj.
To
tylko ogłupiający, walący w tył głowę pocisk zwany „szczęściem” zmusza do
przemodelowania światopoglądu i paru innych rzeczy. Z twarzą włącznie. Lucyfer
choćby chciał, nie potrafiłby opanować szerokiego, pijackiego wręcz uśmiechu.
Asmodeusz
udawał, że śpi. Blondyn doskonale o tym wiedział. Sam nie spał od dobrych kilku
godzin, obserwując, jak świt ze wdziękiem mebluje się w sypialni. Nie zamierzał
się przyznawać do wiedzy, podobnie jak i Modo nie zamierzał się przyznawać do
faktu, że woli odroczyć nieuchronny moment uniesienia powiek.
Albowiem
się wstydzi. On, szef burdeli, szerokiej sławy amant i uwodziciel, teraz
walczył sam ze sobą, byle tylko nie zarumienić się jak dziewica.
Cóż.
Niektóre rzeczy jednak, mimo wszystko, się zmieniają. To była jedna z nich. Cudownie
eteryczna, pachnąca różami chwila szczęścia, niepodobna w niczym do innych.
Niczym, prócz faktu, że jak wszystko inne musiała się skończyć.
Ktoś
się tarabanił do drzwi.
Zacisnął
szczęki, bawiąc się kobaltowymi pasmami rozsypanymi po poduszce.
Tarabaniącemu
brakowało taktu i ogłady. Każdy wszak, nawet ostatni wioskowy debil z
najbardziej zapadłej pipidówy, jaką zna ta strona świata, zrozumiałby aluzję.
Władca Pandemonium jest zajęty przeżywaniem swojego szczęścia. Władca
Pandemonium nie otworzy, choćby sam Pan raczył zstąpić i napierdalać w jego
drzwi.
– Lucyfer! – Blisko. Nie był to Pan, ale przynajmniej
generał jego armii. Z całym majestatem swej pierzastej osoby.
Asmodeusz
przestał udawać, że śpi. Otworzył oczy, bynajmniej przytomne, i zmarszczył
brwi, unosząc się na przedramionach jak węszący kot.
– Michael? – mruknął.
Krótkie
spojrzenie, wymienione kącikami oczu.
– Wejść! – odkrzyknął Lucyfer krótko, wstając z żałosną
miną kogoś, komu właśnie odbierają sens istnienia. Zaczął nieprzytomnie
rozglądać się za swoimi ubraniami, rozrzuconymi na przestrzeni całej sypialni.
Michael
wchodząc omal nie wyłamał drzwi. Wyglądał jak po solidnym biegu. Dyszał, czarne
włosy lepiły mu się do spoconej twarzy.
Widok
pobojowiska w sypialni i nagiego Asmodeusza zastopował go, ale tylko na chwilę.
– Pali się świat? – burknął Lucyfer.
– Nie.
– Pali się Esmeral?
– Nie.
– Pali się mój dom w Esmeral?
– Nie.
– To czego, do kurwy nędzy, chcesz?!
Modo był bardziej domyślny.
Wystarczyło mu jedno, przelotne i znudzone spojrzenie na nieruchomą twarz
anioła, by bez słowa wstać i zacząć się ubierać. Michael nie zaszczycił go ani
spojrzeniem.
– Kłopoty –
rzucił sucho. Lucyfer parsknął.
– I to mnie miało
tak zaskoczyć i zdziwić? Wiem, że…
– Raziel –
przerwał mu anioł. – Raziel znowu miał wizję.
***
Zebranie
się do kupy zajęło im niespełna kwadrans. Drugie tyle zapewne poświęciliby na
samo zabieranie się do transportu. Lucyfer wziął się w garść i rozwiązał ten
ważki problem, po prostu ich teleportując.
Złocisty,
opalizujący bąbelek zawisł na samym środku korytarza i gwałtownie zaczął
puchnąć, szybko wirując. Połyskiwał przy tym wszystkimi kolorami tęczy i buczał
cichutko, wysoko i śpiewnie. Aż wreszcie pękł z ogłuszającym hukiem, od którego
ptaki w bardziej przystępnej porze roku pospadałyby z drzew.
Ptaków
nie było. Były tylko sople, które odpadły od parapetów, oraz garstka wielorasowej
służby na korytarzu. Impet materializacji aż przygiął ich do ziemi.
– Nie mogłeś delikatniej? – warknął Michael, zbierając
się z podłogi. Utrudniał mu to nieco Asmodeusz, leżąc na nim z osobliwie
nieobecnym wyrazem twarzy. Najlepiej wyglądał Lucyfer, nieco tylko pognieciony.
– Nie. Myślisz, że co to niby jest, taka teleportacja?!
Nie ja tu jestem pieprzonym ultramagiem! Ten dom jest obrzucony czarami jak
samochód ptasim gównem!
– Zamknijcie się – wymamrotał Modo, podnosząc się na
miękkich nogach. Zebrał się w sobie i uśmiechnął czarująco do służby, bardziej
lub mniej sponiewieranej. Niektórzy krwawili z uszu, inni tylko wyglądali na osłupiałych.
– Wybaczcie, nagła sprawa.
Niezapowiedziana wizyta, jesteśmy przyjaciółmi pana domu. Którędy do jego pokoi?
Mała
elfka podniosła się chwiejnie i, bez zadawania zbędnych pytań, poprowadziła ich
do zachodniego skrzydła niedużej rezydencji. Prawdopodobnie nawet gdyby
zmaterializował się tu nosorożec w różowych majtkach, jego też by zaprowadziła.
Wystarczająco dużo dziwnych rzeczy działo się w tym domu, nawet jak na
rezydencję maga.
Nie
miała pojęcia, która była godzina, gdy ktoś strasznie zaczął krzyczeć. Zerwała
się wtedy z łóżka jak torpeda i wybiegła z pokoju, po drodze potrącając kilkoro
innych służących, także wyrwanych ze snu. Nastrój bezładnej, oszalałej
kotłowaniny nie odpuścił do tej pory.
– Co się w ogóle stało? – mruknął Asmodeusz. Elfka
zmieszała się.
– Ja… n-nie wiem, panie. Spaliśmy. To się stało nagle.
– Czyli konkretnie co?
– Pan zaczął nagle strasznie krzyczeć. Czasami robił…
dziwne rzeczy, ale nigdy nie zachowywał się w ten sposób. To było koło
czwartej, może piątej. Meble zaczęły same się przestawiać, trzaskały drzwi i
szuflady, wszystko spadało ze ścian… – urwała i rozpłakała się, chowając twarz
w dłoniach.
Dotarli
do drzwi. Tych samych, niepozornych, drewnianych drzwi, na których Raziel nie
tak dawno widział rozwierającą się paszczę. Michael bez namysłu sięgnął do
klamki.
– A bariery? – Ubiegł go Lucyfer. Raziel był znany z
ostrożności i rozkładania czarów ochronnych, gdzie tylko się dało, a ostatnio
wręcz zaczynał świrować.
– Zdjęte.
Czterech
magów wyrwanych z łóżek biedziło się bite dwie godziny, nim dali radę przełamać
zapory i wejść do środka. Michael dobrze o tym wiedział, bo sam wyłamywał
palce, obserwując ich pracę. Czuł się przy tym jak cudzoziemiec, który wpadł w
sam środek burzliwej rozmowy w nieznanym języku.
Pchnął
drzwi i weszli do środka.
Lucyfer
syknął. Asmodeusz gwizdnął przeciągle.
– Nieźle.
– Małe takie, zdolniutkie – prychnął władca Piekieł,
rozglądając się po… zgliszczach.
Cokolwiek
widział Raziel, próbował to spalić, utopić, wytłuc, zabić, uciec wiatrem,
zasypać gruzem, przeszyć włóczniami metalu niewiele grubszymi od dziecięcego
palca. Wszystko, dosłownie wszystko było wywrócone, jakby w środku rozszalał
się tajfun.
Znając
Raziela, mogło być i tak.
Anioł
leżał na jedynym w miarę nietkniętym meblu – łóżku. W czarnej koszuli, blady
jak całun pogrzebowy, z ciemnymi włosami rozrzuconymi po poduszce. Usta miał wysuszone
na wiór, oddychał wolno.
– Śpi? – szepnął Lucyfer, podchodząc bliżej. Musiał przy
tym przestąpić przez trupa poległego w walce krzesła. Nierównej walce z
płomieniem, jak świadczyły przypalone kikuty nóg. Wszystkie metalowe elementy,
jakie tylko dało się znaleźć, szyły igłami we wszystkich kierunkach. Zupełnie
jakby ktoś je przetopił, rozciągnął jak karmel i zamroził w tym stanie, tworząc
w sypialni coś w rodzaju krzyżówki pajęczyny z cierniami.
Lucyfer
uważał, by nie wybić sobie przypadkiem oka.
– Nie, to raczej letarg – burknął Michael ponuro. – Tak
przynajmniej twierdzą ci z Rady, których tu wezwałem. Musiał zużyć sporo siły i
teraz jego organizm broni się przed dalszą utratą, zapadając w letarg. Budzi
się co jakiś czas.
– Jakiś?
– Pół godziny, mniej więcej – westchnął. – Obudził się
cztery czy pięć razy, od kiedy tu jestem.
Lucyfer
miał ochotę warknąć, dlaczego nie wezwał ich wcześniej. Zaraz jednak
przypomniał sobie o tym, co wcześniej robił i doszedł do wniosku, że nie jest
tak źle. Ostatecznie i tak pewnie nie mógłby z Razielem pogadać.
– Mówiłeś o wizji?
– On bez przerwy ma jakieś wizje. Ale ta musiała być
kosmiczna.
Asmodeusz
nie odezwał się ani słowem. Po prostu patrzył.
To
przechodziło pojęcie. Cały dom, według opowieści młodziutkiej elfki, musiał
dostać solidny łomot, ale epicentrum było w sypialni.
– Całe szczęście, że nie poszedł na całość – mruknął
gorzko generał. – Nie byłoby czego zbierać. Z tego domu i kilku okolicznych.
– To uważasz za „nie poszedł na całość”? – Asmodeusz uniósł
brwi. – Wiedziałem, że Raziel jest… dobry. Ale nie, że aż tak.
Spomiędzy
desek podłogowych wypychały się natrętne źdźbła bezczelnie jaskrawej trawy.
Ściany wybrzuszyły się, w kilku miejscach solidnie namakając. Etażerkę
dosłownie skręciło jak mokry ręcznik. Marmurowy kominek był biały. Kiedyś.
Obecnie
oscylował barwą od wrzosu, po ciemny fiolet. Moc Raziela wypchnęła
rzeczywistość i racjonalne prawa za drzwi, pomachała im szyderczo i ruszyła w
tany. Przekształcała węgle na palenisku w diament, siekła metalowymi cierniami,
przypalała nogi mebli i siała neonowe kwiaty na pościeli.
– Nie bez kozery Rada chciała go na przewodniczącego.
Anioł
na łóżku jęknął i poruszył się. Rzucili się w stronę łóżka jak klienci na targu
do stanowiska z promocjami.
– Michael. – Jeśli spodziewali się bolesnego skrzeku,
urywanych półsłówek i chrapliwego oddechu, przeliczyli się. Raziel mówił
normalnie, ale pusto. Właściwie bez intonacji, cedząc słowa z jednolicie
niezmiennym wyrazem twarzy.
– Jestem. Wezwałem Lucyfera i Asmodeusza.
Anioł
skinął głową. Sztywno jak trup.
– Gabriel?
– Niedługo będzie.
– Maglor?
– To samo.
– Coral?
– Nie mogłem go zlokalizować, ale plotki roznoszą się błyskawicznie.
Powinien niedługo sam tu być.
– Dobrze – odparł Raziel głosem, jakby w istocie było mu
to szalenie obojętne. Utkwił w suficie spojrzenie niebieskich oczu.
Niebieskich,
nie czekoladowych. Nienaturalnie błękitna tęczówka rozepchała się na białku,
niemal nie pozostawiając ani skrawka na inne elementy gałki ocznej. Źrenice miał
wielkości główki od szpilki. Jednolicie szalony błękit. Moc.
Raziel.
Chude
dłonie zaciśnięte na kołdrze.
– Co ty widziałeś? – Lucyfer nachylił się nad łóżkiem i
aż rozkaszlał. Anioł silnie pachniał czymś, co przypominało hiacynty, ozon,
spaleniznę i amoniak.
– Kruka. Martwego. – Jego głos był równie żywotny, co
ptaszysko.
– Co z nim?
– Odleciał.
– Martwy kruk?
– Tak. Powiedział, że nigdy więcej. Ale to tylko moja
wyobraźnia.
– Raziel…
– Gońcie go.
Lucyfer
uniósł brwi. Przysiadł na skraju łóżka, wpatrzony w twarz dawnego przyjaciela,
szukając w niej jakichkolwiek oznak emocji. Równie dobrze mógł ich szukać w
kamieniu. Pamiętał drobną zmarszczkę między brwiami, gdy anioł się czymś
niepokoił lub głęboko zastanawiał. Pamiętał drobniutką, niemal niewidoczną
siateczkę wokół oczu i ust, ze śmiechu.
Teraz
ich nie było. Nic. Pusto.
Raziel
miał twarz gładką jak lalka, napiętą jak materiał zbyt ciasnej sukienki na
zwalistym cielsku otyłej damy. Nieprzytomne, niebieskie oczy. Autostrady niebieskich
żył na chudych, bladych rękach.
Magia
go wyniszczała. Podobnie jak wizje i alkohol, którymi je zmywał.
– Kogo?
– Ravena. Gońcie go.
– Raziel, bredzisz. Raven nie otrzymał zezwolenia Rady na
misję ratunkową. Wiemy przecież o Fanuvielu, oddział heks…
– Wyruszy jutro o świcie, dokładnie o godzinie szóstej
pięćdziesiąt cztery, w sześcioosobowym składzie. Jedna osoba z kwalifikacjami
typowo magicznymi, druga antymagiczna, cztery pozostałe specjalizujące się we
władaniem bronią. Jedna z nich będzie uzbrojona w broń maszynową z drugiej
strony. Ona umrze pierwsza. Potem ten od antymagii. Jest blondynem, nie dożyje
narodzin swojej córki. Ale chyba jeszcze nie wie, że ją już ma. Możecie to
zmienić. Ravena nie ma w Esmeral. Kruk uciekł.
Lucyfer
otworzył usta. Michał gwałtownie pokręcił głową i gestem nakazał mu milczenie.
Pachniało ozonem, amoniakiem i spalenizną. Zaśniedziałym metalem, rdzą, krwią,
odorem zgniłych, ptasich piór.
Raziel
zamknął oczy.
Letarg.
***
Ból.
Tutaj
nie było nic prócz bólu, strachu i zimna. Jego też nie było. Tylko kłębek bólu
i strachu, z naciśniętym na głowę, cuchnącym workiem, przemarznięty do szpiku
kości, do samego dna trzewi. Dygotał, choć każdy, nawet najdrobniejszy ruch
sprawiał mu ból.
Wisiał
przerzucony przez ramię krasnoluda. Chyba Hoddnira. Nie potrafił ich rozróżnić,
wyglądali niemal tak samo, nawet śmierdzieli niemal tak samo. Twardy bark
wbijał mu się w brzuch. Skrępowane ręce i kostki miał pozbawione czucia.
A
przynajmniej tak mu się wydawało. Każda próba ruszenia ręką czy nogą kończyła
się falą obezwładniającego bólu i drętwoty. Język miał suchy jak kołek,
podobnie jak oczy. Płakał wcześniej, dużo, dużo łez wcześniej.
Teraz
już nie potrafił. Łupało pod czaszką, jakby ktoś robił tam odwiert. Zbierało mu
się na mdłości, ale nie miał czym wymiotować. Zassany żołądek kurczył się w
protestach.
– Żyje? – To Carnil. Jego głos rozpoznawał. Aż dziw
bierze, że wcześniej wydał mu się ciepły i przyjemny.
Ból
i strach.
Żadnych
pragnień. Tylko ból i obezwładniający strach.
– A bo ja wiem. – Krasnolud wzruszył ramionami, co tylko
sprawiło, że Fanuviel targnął się z bólu. – Chyba żyje. Zarzuca odwłokiem,
znaczy – żyje.
Wybuch
pijackiego, prymitywnego rechotu niemal pokaleczył mu uszy. Krasnoludy
najwidoczniej nie miały specjalnie wyrafinowanego poczucia humoru.
– Czekaj no, zróbmy popas, to go nauczymy odwłokiem
wywijać!
– Mówicie poważnie? – Parsknął elf.
– Hogvr. A
czemu nie?
– To jest chłopiec.
– To co?
– A wy jesteście mężczyznami. Jakkolwiek na to nie
spojrzeć.
– To co?
Elf
umilkł. Najwidoczniej postawione pytania były niejasne dla przedstawicieli
rasy, w której kobiety niemal nie różnią się od mężczyzn. Plotka głosi, że
nawet dało się spotkać krasnoludzice z brodami. Śliczny anioł był dla nich
darem niebios.
Fanuviel
bardzo chciał nie wiedzieć, o czym rozmawiają. Ale wiedział. Serce skoczyło mu
niemalże do gardła.
– Zmieńcie się. Niech go weźmie teraz Krwawobrody.
– Dlaczego ja? – jęknął drugi krasnolud. Zapewne ten,
którego nazwano Krwawobrodym z racji rozłożystej, rudej brody.
– Dlatego, że ja tak mówię.
Szarpnięcie.
Kolejna
fala podobnego, piwniczno-alkoholowo-urynowego smrodu. Fanuviel otworzył usta,
plując rzadką śliną, jak zwykle, gdy próbował wymiotować. Krzywobrody podrzucił
go, by ułożyć na sobie wygodnie, parsknął, smarknął, splunął i zaklął szpetnie
po krasnoludzku.
Fanuviel
miał nadzieję, że szarpanie wytłucze z niego przytomność. Tak okrutnie się
pomylił. Zerwano mu z głowy szmatę, zachłannie chwytał świeże powietrze.
Kręciło mu się w głowie.
– Gnój się opluł.
– To daj mu w pysk – mruknął Carnil obojętnie. – Nie
ociągać się. Nie mamy dużo czasu.
Policzek
zapiekł jak wepchnięty do ogniska.
A
potem szmata. Ciemność. Smród. Ucisk ramienia.
Ból.
Tylko
ból i strach.
***
–
Mite!
Drgnął,
rozpoznając zapach w zasadzie jeszcze przed głosem. Tak dobrze znajomym. Udawał
szalenie zajętego polerowaniem sreber, które powierzyła mu główna dozorczyni w
domu Ravena. Właściwie wszystkie już błyszczały jak futro kota na przyjazd
myszy, ale Mite chciał mieć zajęcie.
Bardzo
się martwił.
Gdzie
był Raven? Powinien być już w drodze. Nie brał ze sobą Onyxa, zniknięcie
jednorożca ze stajni zostałoby niemal natychmiast zauważone. Poza tym wydawało
mu się, że wampir boi się nieposłuszeństwa wierzchowca. Jednorożce będą słuchać
się tylko jeźdźca spokojnego i zdecydowanego.
Raven,
wymykając się w skórzanym uniformie drzwiami dla służby, był bardzo
zdecydowany. I jeszcze bardziej niespokojny.
– Szukałem cię! – wydyszał mu wprost do kociego ucha.
Machnęło śmiesznie, łaskocząc go w nos.
Ragnarok
chyba bardzo to lubił.
– Po co? – mruknął. Machnął nerwowo ogonem, obijając nim
o szafkę rustykalnego, stylowego kredensu. – Jestem zajęty…
– Czym?
– Czyszczę srebra.
– Przecież są czyste.
– Ale srebra się czyści nawet, jeśli są czyste! Po to
właśnie je się ma! – fuknął. – Idź sobie. Porozmawiamy później.
Ragnarok
złapał go w pasie i przycisnął do szafki. Momentalnie spoważniał. Na dnie
źrenicy czarnej jak obsydian coś błysnęło z twardością stali.
– Patrz mi w oczy.
– Ale po co.
– Po prostu popatrz.
Nie
umiał odmówić.
Wzrok
Ragnaroka dosłownie rozbierał go, w znaczeniu bynajmniej wypranym ze
zmysłowości. Rozkładał na cząstki molekularne. Fragmentował, oglądał z każdej
strony, mielił, mierzył, ważył, liczył, osądzał. Poczuł, jak w żołądku
przewraca mu się lodowaty jeż z ołowiu. Dokładnie tak się czuł.
Policzony. Zważony. Rozdzielony.
Mene, tekel, fares.
– Gdzie jest Raven?
– Nie wiem. Chyba wyszedł z domu.
Źrenice
zwęziły się lekko.
– Nie kłam. Kazali mu zostać w domu.
– No to co? – prychnął, odwracając wzrok. – Nie jest
dzieckiem. Może robić, co chce. Mieliby go w domu trzymać?
– Mite.
– Co?!
– Gdzie jest Raven? – powtórzył Ragnarok cicho. – Wiem,
że poszedł za Fanuvielem. A ty wiesz, kiedy i którędy.
Dotknął
jego włosów. Mite szarpnął głową, usuwając się spod dotyku, który zdawał się
palić. Niemal nabierał wrażenia, że skóra, której smok dotyka, pokrywa się
czerwonymi bąblami. Nienawidził okłamywać ludzi.
Nigdy
nie sądził, że będzie kłamał jemu. Ale musiał.
– Nic nie wiem.
– Mite. Proszę.
– Nawet jeśli, to co? Po co wam to wiedzieć? Zatrzymacie
go?!
– Tak.
– To nic ci nie powiem!
– Posłuchaj…
– To ty posłuchaj! – ryknął, odpychając go od siebie.
Mocno. Smok aż się zatoczył z zaskoczenia, nie spodziewał się po nim takiej
siły. – Porwano mojego przyjaciela. Twojego, do jasnej cholery, też. Myślisz,
że jestem głupi? Kiedy Rada zamierzała wysłać oddział? Jutro? Za dwa tygodnie?
Nigdy?!
– Poszedł tam sam?
– Owszem – warknął. – Nawet nie wiesz, jak bardzo
chciałbym też z nim iść. I ty też powinieneś. Tylko ty, w przeciwieństwie do
mnie, możesz wiele zrobić. Tylko nie chcesz. Wynoś się.
Ragnarok,
zgodnie z wszelkimi przypuszczeniami, nie wyniósł się. Zamiast tego
bezceremonialnie otworzył lodówkę i zaczął przeglądać jej zawartość. Wyciągnął
wędzone udko kurczaka, powąchał i obejrzał bez większego entuzjazmu. A potem
zjadł.
Na
raz. W całości.
Właściwie
nie zjadł, a połknął jednym ruchem. Skóra na jego gardle napięła się, gdy
przełykał je z odchyloną głową.
A
potem zniknęło. Tak po prostu.
– Co ty, kochanie, kurwa, sobie myślisz? – spytał
spokojnie, tonem najuprzejmiej prowadzonej konwersacji. – Że oni wysłali tu
bandę krasnoludzkich cip? Ten manewr musiał być starannie zaplanowany. Kto wie,
czy nie latami. Są wyszkoleni. W dodatku mają uzdolnionego maga.
Mite
zatkało. Ragnarok nigdy wcześniej w jego obecności tak nie mówił. A nawet
jeśli, to, na litość, nie do niego!
– Jak… jakiego maga? Tego elfa?
– Owszem. Nie zdziwię się, jeśli cała ekipa została
obłożona klątwami antymagicznymi przez co najmniej kilku innych czarodziejów. Ba!
Ja się założę, że są klątwami napchani jak stodoła gównem! Broń, pierdoły,
cacka, plan, trasa. Oni to mają. Raven poleciał tam sam, kochanie. Już czujesz
ten dreszczyk akcji, czy jeszcze coś mam wyjaśnić?
Kotołak
milczał. Przez dziesięć sekund, dokładnie tyle potrzebował, by dopuścić do
siebie błysk oświecenia.
– Ty chcesz…?
Ragnarok
kiwnął głową.
– Mało tego, ty też chcesz.
– Proszę?
Tęczówki
błysnęły. Coś się zmieniło. Już nie tylko błysk twardy i przejrzysty jak
karmel. Gdzieś dalej, spod spodu, przebijała się niema prośba.
– Zebrałem kilka osób. Ale tylko ty znasz ich zapach.
Fanuviela i Ravena.
– Ty też.
– Ale ja… – Ragnarok zerknął w sufit i westchnął. – Wytłumaczę
po drodze. Masz dziesięć minut, Mite.
***
To
nie tak, że Krwawobrody rzucił nim o ziemię. On po prostu zwolnił uścisk i
pozwolił bezwładnemu ciału spaść.
Fanuviel
jęknął. Zimna, twarda jak łuski smoka ziemia polizała go piekącym chłodem i
bólem. Obtarł sobie bok i ramię. Zapiekły na lodowatym powietrzu jak obsypane
solą.
– Uważaj!
– Nic mu nie jest. – Krasnolud smarknął, charknął i
splunął. Pocisk z brudnawej, żółtej śliny gęstej od flegmy strzelił tuż obok
twarzy anioła. Fanuviel jak zahipnotyzowany patrzył na nią.
Miał
wilgotne oczy.
Nawet
nie zauważył, kiedy zdjęli mu szmatę z głowy.
– Igła! – Zawołał Carnil, gwiżdżąc cichutko. – Pilnuj!
Pies
przywarował przy jego głowie. Ból i strach. Śmierdzący mięsem, gorący oddech na
policzkach. Mamo.
– Rozpalcie ognisko. Zjemy coś.
Dopiero
teraz Fanuviel przypomniał sobie, że jest wściekle głodny. Mimo to myśl o
przełknięciu czegokolwiek zwijała mu żołądek w supełek, zmuszając do zwinięcia
się w kłębek. Jeden, przemarznięty do szpiku kości kłębek strachu.
Ból
i strach. Tylko ból, zimno i strach.
Nie
wiedział, ile czasu minęło nim poczuł gęsty, dławiący dym. Mokre drewno. Przed
oczami stanął mu ustęp książki, którą omawiał razem z Ravenem. Dawno, dawno
temu.
– Jeśli masz inne
wyjścia, to nie pal mokrego drewna.
– Dlaczego.
– Dymi.
– Co z tego?
– Dym przyciąga
uwagę z daleka i niesie zapach. Równie dobrze mógłbyś pierdnąć tropicielom pod
nos, i tak będą wiedzieli, gdzie jesteś.
– Lepiej zamarznąć?
– Jesteś heksą.
Poradzisz sobie z chłodem. Z kilkoma przeciwnikami już niekoniecznie.
Głęboki
oddech.
Zamknął
oczy, próbując odciąć się od wszystkiego. Dymu, strachu, zimna. Skrępowanych
nadgarstków i związanych nóg. Suchości w gardle i bólu pulsującego w skroniach
jak huk w kamieniołomach.
Tylko
jedno.
Krążenie
krwi. Ciśnienie, które musiał sam sobie podnieść. Pobudzić leniwe osocze, by
przepchnęło się przez zwężone naczynia. Przywrócić czucie. Przywrócić choć
szczątkową przytomność.
Zanim
poczuł zapach skwierczącego mięsa, zdążył już opanować dygotanie z zimna.
Usłyszał skrzypienie śniegu. Czyjeś kroki, chwilę później w zasięgu wzroku
pojawiły się buty z wysokimi cholewami. Carnil.
– Wypuść mnie – szepnął i sam skrzywił się, słysząc swój
głos. Zdarzało mu się zasłyszeć ropuchy, które skrzeczały z większym powabem.
– Nie.
– Carnil, błagam.
– Nie.
– Co ja ci zrobiłem?!
Elf
ukląkł przy nim. Trzymał coś, co przypominało niedużą menzurkę. W środku, w
odmętach brązowawej, tłustej cieczy dryfował archipelag kawałków mięsa w
asyście warzyw. Pachniało gulaszem. Carnil odłożył miskę i wetchnął w nią
łyżkę, a potem szarpnął Fanuviela do pozycji siedzącej.
Dopiero
teraz miał szansę się rozejrzeć. Siedzieli w czymś w rodzaju naturalnej
jaskini, czy też głębszej pieczary z jednej strony otwartej na małą, półkolistą
polanę. Połamane krzaki wskazywały drogę, którą tu weszli.
Fanuviel
rozpoznawał te rośliny, choć nie pamiętał ich nazwy. Miały drobniutkie, ostre
kolce, które z łatwością przyczepiały się do wszystkiego i były toksyczne. Nie
na tyle, by kogokolwiek zabić, ale zsyłały długotrwałe, irytujące szczypanie.
Anioł poczuł falę mściwej satysfakcji, widząc, jak jeden z krasnoludów
wydłubuje je z przedramienia, klnąc w swoim języku.
– Mi nic – uciął elf, sięgając po łyżkę. – Wyższa
konieczność.
Następny
błąd Fanuviel zrozumiał już w momencie popełniania.
– Wy jesteście Nieczystymi – palnął i zamarł, widząc, jak
oczy elfa, z natury skośne, teraz mrużą się do rozmiarów wąskich szparek.
Błysnęły zimno.
– Ja cię nie wyzywam od pieprzonych, pierzastych ciot,
chłopcze – powiedział spokojnie. – Nieco kultury. Twój świat, skostniały i trzymający
się zasad, nazywa wszelkie przejawy inicjatywy nieczystością.
– Co uważasz za inicjatywę? Porwania?
Elf
zacisnął usta.
– To tylko droga.
– Do czego?!
– Do wiedzy. Do mocy. Oświecenia.
– Nie zdobędziecie jej w ten sposób – prychnął.
Policzek
zapiekł, ale uderzenie nie było na tyle silne, by nim zarzucić. Carnil usiadł
wygodnie, krzyżując przed sobą nogi.
– Jedz.
– Nie chcę.
– Jedz.
– Rozwiąż mnie – zażądał, czując dziwny przypływ odwagi.
Czy raczej – beznadziejnej rezygnacji. Gorzej już być nie mogło. Co mogliby mu
zrobić? Zgwałcić? Zabić?
– Na razie jestem miły. Ale zaraz zacznie cię karmić
Hoddnir.
Anioł
bez słowa otworzył usta.
***
Stracił
rachubę czasu.
Nie
miał pojęcia, czy niebo zaczyna powoli ciemnieć, czy przeciwnie – lodowy błękit
wypiera zimny granat nocy. Nie miał bladego pojęcia. Nie widział nawet gwiazd,
więc nie miał jak zorientować się w położeniu. Ile czasu minęło?
Kiedy
opuścili Esmeral?
Czy
ktoś go szukał…?
Raven.
Zapiekły
go oczy.
Czy
Raven będzie go szukał? Musi. Jeśli nie z wewnętrznej potrzeby, to z obowiązku,
w końcu jest za niego odpowiedzialny. Fanuviel przełknął tę gorzką pigułkę
faktu, patrząc uważnie pod stopy. Buty miał przemoczone, palce i pięty zdawały
się palić żywym ogniem.
Ile
czasu już szli?
Ile
czasu minęło, odkąd Carnil kazał krasnoludom postawić go na ziemię i rozwiązać
mu stopy? Ile czasu minęło, odkąd zdjęli mu obrzydliwą, duszącą szmatę,
dochodząc najwyraźniej do wniosku, że już nie będzie miał jak zorientować się w
terenie?
Doba?
Dwie?
Cała
wieczność?
Krasnoludy
śpiewały coś ochryple. Carnil milczał, od czasu do czasu gwiżdżąc na igłę.
Fanuviel próbował rozglądać się i zapamiętać jak najwięcej szczegółów
krajobrazu, ale dawno już odpuścił. Kręciło mu się w głowie, ból ćmił z różnych
fragmentów ciała, atakując z dosłownie wszystkich stron. Wdzierał się w każdą
komórkę, niosąc odrętwienie. Poczucie beznadziejnej obojętności.
Raven
kiedyś o tym mówił.
To
takie uczucie, gdy zdaje się, że więcej już nie można. Przeciążony organizm
broni się tak, jak potrafi. Zaatakowany system sam usuwa pliki. Przeciążona
sieć domowa wywala korki. Istoty żywe też. Wystarczy tylko wskaźnik
niebezpiecznie zbliżający się do czerwonej kontrolki, by to poczuć.
Drapiący
pod żebrami, zimny pazur obojętności.
A potem
wypieprzone korki.
Katatonia.
Koniec.
Nie ma. Koniec pieśni. Nieistotne jest już nic. Więcej już wytrzymać się nie
da. Fanuviel zdawał sobie z tego sprawę i wpadał w panikę, bo nie wiedział, w
jaki sposób zatrzymać ten stan.
A im
więcej panikował, tym więcej było zimnych pazurów wbitych w płuca.
Więcej
bólu i strachu.
Aż w
końcu tylko tyle. Ból i strach.
***
Właściwie
zaczynał umierać wtedy, gdy krasnolud go kopnął. A przynajmniej miał takie
wrażenie wtedy, gdy upadał twarzą w śnieg z przeświadczeniem, że nic, dosłownie
nic na tym świecie, pod nim i nad nim, nawet Majestat nie zmusi go do ruszenia
się. Stopy obtarł do żywego mięsa.
Bolały
tak bardzo, że w końcu przestały.
Podobnie
jak głowa, brzuch, obite części ciała, zdarty do krwi bark.
Katatonia.
Wypieprzone korki. Nic więcej. Szedł w odrętwieniu jak zombie, przestając czuć
cokolwiek, aż w końcu stracił rytm i upadł. Dopiero wtedy któryś z brodatych
pokurczów kopnął go dotkliwie w biodro, na siłę wtłaczając świadomość.
Znowu
bolało.
Znowu
lała się krew. Żył.
Krew.
Przypomniał sobie Ravena, gdy ten ją pił. W jadalni. Wtedy, w łazience, gdy…
Poczuł gorąco na policzkach. To też krew. Tyle krwi.
Krew
to życie. Dopóki masz w sobie krew, żyjesz. Któryś, chyba jeden z brodatych
bliźniaków serdecznie sprzedał mu kopa w brzuch. Anioł owinął się wokół jego
nogi jak mały precelek, plując szkarłatem. Krew.
Tyle
krwi. Tak dużo różnej krwi.
W
niczym nie przypominała eleganckiego kieliszka, który można wychylić w nie
mniej eleganckiej jadalni.
– Nie kopcie go – przerwał Carnil, ale dużo później niż
by tego wymagała sytuacja. Odstąpili natychmiast, mamrocząc gniewnie. W końcu
on dowodził.
– Co teraz?
– Zostaniemy tutaj na noc.
– Tutaj?
– Dlaczego nie? Osłonięte od wiatru i nie na widoku. A co,
jaśnie wielmożny pan w rzyć chędożony krasnolud pensjonatu sobie życzył?!
Fanuviel
nie miał siły unieść powiek, by sprawdzić, o co się kłócą i jak wygląda
miejsce, w którym się zatrzymują.
Chciał
spać.
Całe
ciało pulsowało mu bólem. Znów był jednym, rozedrganym kłębkiem bólu. Poczuł
śliski, ciepły dotyk na policzku i lekko zepsutą woń mięsa.
Otworzył
oczy.
– Igła? – szepnął, widząc nad sobą kosmaty pysk psa.
Lizał go po twarzy. Nie wyglądał na wrogo nastawionego.
Ktoś
powiedziałby, że pies jest na tyle głupi, by lizać dłonie tego, kto go
skrzywdził. A ktoś inny powiedziałby, że pies jest na tyle mądry, by urazy
łatwo darować i nie podlewać kiełkującej nienawiści. Pies jest psem.
Bycie
bydlęciem jest domeną jedynie ras myślących.
– Igła, zostaw!
Pies
posłusznie odsunął się. Zaskamlał cicho. Aniołowi zrobiło mu się go nagle
strasznie żal, podobnie jak i siebie. Wyobrażał sobie, jak musi wyglądać.
Widział kiedyś taką rycinę w jednej z książek. Alegoria upadku. Pobity, piękny
anioł w zbrukanej krwią sukni. Połamane kikuty obszarpanych skrzydeł sterczące
zza pleców. Strzaskana noga.
Żal.
Żal
upadłego anioła za to, że mu pozwolono spaść. Przecież zawsze go broniono.
Dlaczego tak?!
Zemdlał.
***
Obudził
się w środku nocy, dygocząc, z gardłem pełnym śliny. Przełknął ją, rozwiewając
strzępy snów aż pękających w szwach od upadłych aniołów. Przez chwilę leżał
nieruchomo, wsłuchując się w ciemność i reakcje swojego ciała. Był głodny, a
nie czuł pustki ani ssania w żołądku. To nie miało nic wspólnego.
Wiedział,
że jest głodny.
Nie
chciał jeść. Miał za to trudności z oddychaniem, choć podejrzewał, że w tym
udział miały połamane kopniakami krasnoludów żebra.
Coś
miękkiego i ciepłego dotykało jego boku. Igła. Otworzył usta, a wtedy dotarło
do niego, co jest nie tak.
Heksa.
Był heksą. Anioł, demon, człowiek, kotołak, elf, wampir. Wampir. Ostrymi zębami
niemalże szorował o podbródek.
– Przepraszam – szepnął, chociaż nie musiał. Pies nie
wyglądał na ani zdziwionego, ani przesadnie poruszonego wagą przedsięwzięcia.
Był
psem.
Śmierdział
psem.
Fanuviel
wdychał jego zapach, zatopiwszy kły w miękką, wilgotną sierść.
***
–
Tak, kurwa, wiem! Ja wszystko rozumiem, naprawdę! Raziel wieszczy! Ale czy on
to, do chuja Jasności, musi robić na raty?! – darł się Lucyfer, kopniakiem zamykając
drzwi. Niemal przy tym znokautował Asmodeusza.
Nie
mieli czasu porozmawiać od rana, choć byli przy sobie bez przerwy.
– To Jasność ma penisa? – zdziwił się demon, cudem
unikając przytrzaśnięcia przez ciężką framugę.
– A skąd ja mam wiedzieć, kochanie? – warknął. – Spałem z
nią?
– Cholera cię wie.
Lucyfer
zacisnął wargi. Nie skomentował.
Raziel,
zgodnie z zapowiedziami Michaela, budził się regularnie mniej więcej co pół
godziny z mniejszą lub większą dawką rewelacyjnych wieści. Przepowiedział ruchy
giełdy na Wall Street na jakieś najbliższe pół roku, wywróżył elfickiej
służącej szczegóły pożycia małżeńskiego z niejakim gnomem, zapowiedział deszcz
meteorytów, parę klęsk naturalnych i sypnął jak z rękawa mnóstwem dziwnych
omenów. Każdy jeden bardziej ponury i złowrogi od poprzedniego.
Przed
drzwiami zgromadził się mały tłumek. Lucyfer rozgarnął go władczym gestem,
któremu nijak nie ubywało na majestacie nawet przez pryzmat faktu, że brnął
dostojnie korytarzem w samej piżamie. Boso. Asmodeusz pokusił się dodatkowo o
jedwabny szlafrok haftowany w smoki.
Choć
może nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Gawiedź na korytarzu miała na
sobie podobną garderobę.
Rzecz
normalna o czwartej nad ranem.
Lucyfer
zatarabanił w drzwi.
– Wejść! – zawołał donośnie Michał.
– Co znowu? – sapnął demon, wparowawszy do środka i
założywszy ramiona na piersi. – Pogoda w Piekle na następne cztery sezony
wakacyjne? Gdzie mam załatwiać sobie urlop?
– Idiota – skwitował Asmodeusz.
Raziel
i Michael wymienili spojrzenia. Chyba się zgadzali.
Książę
Magów wyglądał nieporównanie lepiej. Jego skóra z wolna traciła trupi,
lalkowaty odcień nieskazitelnej bieli, żyły na szczupłych rękach nie były aż
tak widoczne. Nawet oczy powoli barwiły się na normalny odcień gorzej, topionej
czekolady.
– Tym razem nie – mruknął. – Odebrałem sygnał.
– Co?
– Sygnał.
– Patrzcie go, pieprzony radar! – Lucyfer zaczął krążyć
po pokoju. Jeden plus – nie musiał czynić wygibasów, by przypadkiem nie wybić
sobie oka metalowym kolcem.
Dawno
już przenieśli się z domu Raziela do jego własnego. Pod nadzorem magów
wyciągnięto go z jego własnego łóżka i przetransportowano. Sposobem
niemagicznym, rzecz jasna. Czwórka buców z Rady twierdziła, że mogłoby się to
zakończyć zgoła dziwnie.
Nie
protestowali.
Jeszcze
nie upadli na głowę do tego stopnia, by teleportować Księcia Magów, gdy ten o
teleportacji nie wiedział czy też wręcz sobie jej nie życzył.
Asmodeusz
rozłożył ręce w geście Wcale-Go-Nie-Znam-I-Wcale-Z-Nim-Nie-Spałem. Władca tego
przybytku zaczął przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu papierosów, ale opuścił
dłonie, gdy tylko przypomniał sobie, że jest w piżamie. Michael bez słowa
wyciągnął w jego kierunku papierośnicę ze srebrnym herbem Serafinraelu.
Lucyfer
zerknął niepewnie.
– Poświęcona?
– Częstuj się.
– Ale poświęcona?
– Och, rany! – prychnął Raziel, wykonując skomplikowany
gest i pstryknięcie palców zakończone strzepnięciem. Powierzchnia metalu
rozjarzyła się wąziutką, seledynową aurą, która natychmiast przygasła. Lucyfer
sięgnął po papierosa i wetknął go sobie do ust, a wtedy drugim pstryknięciem
Raziel podpalił go z taką siłą, że niemal wybuchł blondynowi w zębach.
Zdecydowanie
czuł się coraz lepiej.
– Jaki sygnał? – wymamrotał Lucyfer z fajką w kąciku
warg.
– Od Nieczystych.
Zakrztusił
się dymem.
– Słucham?
– To coś w rodzaju magicznej depeszy. Zresztą, och, nie
muszę ci tego tłumaczyć. Znasz się na magii. Przypuszczam, że odebrał to każdy
lepszy mag w Esmeral.
– Całkiem spore grono – zauważył Asmodeusz, przysiadając
się na brzegu łóżka. Po chwili namysłu podciągnął nogi i wsunął się pod kołdrę.
Coś
błysnęło niebezpiecznie w oczach Michaela. Zignorował to.
– Czego chcą? – warknął Lucyfer.
– Pieniędzy, technologii, paru informacji. W zamian za
całego i zdrowego Fanuviela. Standard.
Asmodeusz
wymienił wymowne spojrzenia z Lucyferem. Dokładnie o tym samym rozmawiali
raptem niecałe dwa dni temu. Wtedy jeszcze zanim…
Demon
zmarszczył brwi.
– To im je dajmy.
– Słucham?
– Fałszywe pieniądze, lipna technologia, nieprawdziwe
informacje. Grupa wykwalifikowanych magów, paluszkiem pokażesz im, co mają
robić, sprężą się w kilka godzin. Trefnych danych Rada ma na pęczki, pakowane w
teczki po kilogram każda. Co za problem podrzucić im parę karabinów? Tego
przecież chcą, prawda? – Wzruszył ramionami. – Nie ma żadnego problemu z
przerzuceniem kilku cacek przez barierę. Sam mogę to zorganizować. I tak się
tym zajmuję.
– To niczego nie rozwiąże.
– Ale zyskamy trochę czasu. Wiem, jak działa złoto goblinów. Zniknie dopiero po paru
godzinach. Dopiero wtedy zaczną się domyślać, że wystawiliśmy ich do wiatrów.
Do tego czasu nasze rozkoszne stworzonko będzie bezpieczne i w domku.
– Niekoniecznie – przerwał Michael. Raziel westchnął.
– Chcą, żeby transport zabezpieczało osiem heks pod
dowództwem Ragnaroka. Wszyscy mają razem z okupem oddać się w ich ręce.
Zapadła
cisza.
Asmodeusz
i Lucyfer gwizdnęli jednocześnie. Niemal zagłuszyli pukanie do drzwi.
***
Ciężko
rozmawia się podczas szaleńczego biegu przez las. Chyba że jest się smokiem
oraz czystej krwi kotołakiem.
– Teraz mi wytłumacz! – krzyknął Mite, przeskakując przez
zwalony pień. Zaraz za nim przypadł do ziemi i węszył chwilę, ruszając
energicznie nosem. Czuł to. Ciężką, niemal duszącą, słodką woń pomieszaną z
żelazistą nutką.
Raven.
I
coś słabszego, kojarzącego się z mlekiem, puchem, miodem i słońcem. Fanuviel.
Byli tu obaj, w odstępie czasowym może dwóch, trzech dni.
– Jestem gadem, tak? – odkrzyknął Ragnarok, biegnąc za
nim trzy kroki z tyłu. – Nie mam aż tak rozwiniętego węchu jak ty. Jestem dobrym
tropicielem, jeśli chodzi o ślady świeże i niepozostawione przez wampiry.
– Nie rozumiem.
Ragnarok
wysunął język.
Długi.
– Receptor termiczny – wyjaśnił, chowając go. – Na czubku
języku. Nigdy nie widziałeś węża, jak próbuje wyśledzić mysz? Mógłbym zlokalizować
ich po ciepłocie ciała, ale ślad Fanuviela jest za stary, a Raven…
– A Raven to wampir – wciął mu się w słowo. – Jest
zimniejszy. Miałbyś problem.
– Dokładnie.
– Czyli jestem waszą jedyną nadzieją, tak? – mruknął,
wybuchając nerwowym chichotem, by odepchnąć od siebie choć na chwilę widmo
Szalenie Ważnego Zadania.
Nikt
się nie zaśmiał.
Dwie
osoby biegły po obu stronach kotołaka, dwie zamykały konwój z tyłu. Każda
wyglądała na śmiertelnie poważną i skupioną właśnie na nim. Najbardziej krótko
ostrzyżona, jasnowłosa elfka o urodzie zimnej jak lodowiec.
Pamiętał,
że miała na imię Hannelle.
– Coś w tym guście – przyznał spokojnie Ragnarok. – Liczę
na ciebie, Mite. Cholernie.
Poczuł
się, jakby coś na raz ściskało mu żołądek i wypychało go do góry, ale i
przymocowywało skrzydła do pleców. Zatrzymał się na ścieżce, węsząc. Cała ekipa
stanęła zaraz za nim, czekając. Nikt nie śmiał go poganiać, dopóki nie odnalazł
odpowiedniego tropu.
Chciał
zapytać, czy nie łatwiej byłoby z psem. W końcu kot nie był zwierzęciem
tropiącym!
Wystarczyło
mu jedno spojrzenie w oczy Ragnaroka, by się zamknął i wziął do roboty. Za nic
nie chciał go zawieść.
– Tędy – zawyrokował, z ulgą wyczuwając ślad zapachu
wampira.
– Mite?
– Tak?
– Pamiętasz, o co cię prosiłem?
– O co konkretnie? – Wzruszył ramionami. – Prosiłeś mnie
o wiele rzeczy.
– Chciałem, żebyś mnie tam tylko zaprowadził. Przyjmij to
dosłownie.
– Nie rozumiem.
– Po prostu nas zaprowadź. – Ragnarok brzmiał tak
poważnie, że aż to do niego nie pasowało. – A gdy zacznie się coś dziać… uciekaj,
Mite. Uciekaj od razu, dobrze?
***
Dobrze.
Bał
się choćby skrawkiem myśli uwierzyć, ale naprawdę szło dobrze. Psia krew była
okropna w smaku, ale był w stanie wycałować za nią zwierzę po pysku z
wdzięczności. Wylizał dokładnie drobne ranki, by nie zostawić na śniegu
szkarłatnego śladu. Igła znosił zabiegi z łagodną cierpliwością, nie wydając z
siebie ani pół pisku.
Naprawdę
szło dobrze.
– Dobry piesek – szepnął, czując, jak chowają mu się w
kły. Zaswędziały lekko dziąsła. Krew otrzeźwiła go, pomogła w rozgrzaniu się i
przywróceniu krążenia. Nóg nie wiązano mu ponownie, bo nie widzieli takiej
potrzeby. Nadgarstki jednakże pozostały skrępowane.
Zamknął
oczy i skupił się na cieple.
Nic
się nie brało samo z siebie. Jeżeli chciał użyć magii żywiołu, musiał się jakoś
do niego odnieść. Najłatwiejsza była magia powietrza, było w końcu
wszechobecne. Za nim magia ziemi. Problem zaczynał się przy magii wody.
I
ognia.
Ogień
to energia. Ogień spala. Energia bierze się ze spalania.
Jeśli
chcesz mieć ogień, a nie masz czego rozpalić, wykorzystaj własną energię.
- Ale, do cholery,
w ostateczności! – syknął Raven, waląc pięścią w stół. – Możesz nauczyć się
panować nad swoim ciałem, ale tylko do pewnego stopnia! Energia jest potrzebna
przede wszystkim tobie. Chcesz podpalić tym dom? Wykończysz się, zanim zdążysz
chociażby zaprószyć ogień.
Nie
chciał podpalić domu.
Chciał
tylko leciutko przypalić sznur na nadgarstkach. Zamknął oczy i skupił się,
wizualizując sobie swoje własne, skrępowane ręce. Robił dokładnie tak, jak
kazał mu Raven. Wyobrażał sobie wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami.
Odcień swojej skóry, zsiniałej w miejscu ucisku. Kształt swoich własnych, teraz
połamanych paznokci. Ciasne wiązanie sznura.
Ciepło.
Tylko
troszeczkę ciepła.
Odetchnął
bezgłośnie z ulgą, czując, jak sznur się rozgrzewa. Zaczął gwałtownie pocierać
nadgarstkami, próbując wspomóc reakcję. Chciało mu się płakać ze szczęścia.
Krasnoludy spały na grubych, szorstkich derkach, Carnil także.
Sznur
puszczał.
Kilkanaście
sekund bezgłośnej szarpaniny i był wolny.
– Ciii… – szepnął do psa, który siedział spokojnie i
obserwował jego poczynania. Fanuviel wstał ostrożnie, zataczając się. Był bosy.
Spojrzał
tylko na swoje buty i doszedł do wniosku, że wkładanie ich będzie najgłupszym
pomysłem z możliwych. Nie wiedział, gdzie iść.
Gdziekolwiek.
Odwrócić
się. I iść.
Wybrał
ścieżkę połamanych krzewów. Skoro stamtąd przyszli, nie mogła być
niebezpieczna. Odwrócił się i zerknął na psa. Dopiero teraz przypomniał sobie o
„swoim własnym” stadzie kaerbor. Czy były gdzieś w pobliżu?
Jakie
miał szanse na wezwanie ich?
Takie,
jakie miał na ucieczkę. Dokładnie takie, jakie sam sobie wywalczy. Wziął oddech
i bezszelestnie wtopił się w mrok pełen drobnych, kłujących kolców.
Drobny,
dokuczliwy ból.
Podniecenie,
nie strach.
***
Kultura
obowiązuje. Jak się ma kilkaset lat, zaczyna wchodzić w krew i krąży razem z
osoczem. W pewnym momencie już się po prostu instynktownie robi to, co
należałoby zrobić. Dlatego też najpierw posłali po dzbanek wody.
Nawet
za dużo nie krzyczeli, zanim nie został dostarczony.
Pozwolili
posłańcowi się napić. Dopiero wtedy, oddając z wyraźną ulgą kruchy, kryształowy
kieliszek, mógł przekazać wiadomość.
– Ich Najjaśniejsza Łaskawość Panowie… – zaczął donośnym,
pompatycznym tonem, ale Raziel urwał wywód w pół jednym gestem.
– Do rzeczy. Powiedz po prostu „Rada”, a jeśli wolisz
bardziej opisowo, nazwij ich „bandą zidiociałych starców”.
Chłopak
zarumienił się. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat, drobną, piegowatą twarz
elfa i półostre uszy. Mieszanka. Elfa i czegoś jeszcze, z czym sypiała jego
matka.
Chłopiec
na posyłki. Nic nie musiał wiedzieć, dlatego Raziel westchnął i pozwolił mu na
dokończenie wielopiętrowego tytułu najeżonego gloryfikującymi epitetami.
– O czym miałeś nam powiedzieć? – spytał Michael
łagodnie.
– Jego łaskawość smok Ragnarok… – wyjąkał, patrząc na
swoje dłonie. – Panowie posłali po niego, ale okazało się, że zniknął.
– Że jak?! – wrzasnął główny mag Serafinraelu.
Chłopak
drgnął i skulił się w sobie. Przypominał trochę pancernika, który znalazł się w
samym centrum tajfunu i nie do końca wiedział, czy zwiewać, czy zwijać się w
kłębek.
– Brakuje jeszcze k… kilku osób.
– Kogo?
– Przecież wiesz – westchnął Lucyfer. Końcówka papierosa
żarzyła mu się w kąciku ust jak miniaturowy ognik. – Oddział szósty.
– Dostali zakaz.
– Trzymają się go z równym wdziękiem, co ich kapitan. Ale
to dobrze, gdy jednostka działa niemal jednomyślnie. Widać, że są świetnie
wytrenowani. To się chwali – zakpił, gasząc peta na własnej dłoni.
Chłopiec
na posyłki syknął. Nikt z pozostałych nie. Nie takie numery był w stanie
Lucyfer zaserwować. Kiedyś, gdy zwykł w kameralnym gronie podczas Święta Zimy
zapijać się w trupa, bawił się połykaniem ognia. Plotka głosi, że zgaga nie
odpuściła go jeszcze tydzień po Święcie.
Asmodeusz
dyskretnym gestem odprawił chłopca. Ten poderwał się z miejsca jak oparzony,
wykonał nie do końca składny, ale za to nieodbiegający od etykiety ukłon i
zniknął, zanim ktokolwiek zdążyłby chociaż pomyśleć o tym, by mu pomachać.
Trzasnęły
cicho drzwi.
– Oni sobie chyba kpią. Zostaną ukarani – stwierdził
Raziel takim tonem, jakby podobny obrót rzeczy był jak najbardziej normalny.
Jakby się go spodziewał. Kto wie, może tak właśnie było. – Wszyscy. Co do
jednego. A Raven ich zabije.
– Nie rozumiem?
– To honorowy bydlak. Gdy się o tym dowie, wpieprzy im
dodatkowo za gotowanie w nie swojej kuchni.
– Jak na imprezę żarcia brakuje, lepiej gotować
gdziekolwiek – mruknął Asmodeusz.
Odwrócili
na niego spojrzenia. Wszyscy trzej. Błękitnowłosy szef kasyn i burdeli,
nieoficjalna prawa ręka Władcy Pandemonium, a od jakichś czterdziestu godzin
także jego kochanek, wzruszył ramionami. Poprawił zsuwający się, jedwabny
szlafroczek w smoki.
– Wolelibyście, żeby surowe mięso walało się po lasach?
– Mniej metaforyki.
– Mniej metaforyki? Ależ proszę uprzejmie. Rączka do
góry, kto myśli, że niespełna dwudziestoletnia heksa w pojedynkę rozgromi
porywaczy z gór Saangrev.
Milczeli.
Żaden
nie podniósł ręki.
***
Ktoś
normalny usłyszawszy, że przez środek gęstego lasu można z powodzeniem pruć
szybkim kłusem konno, puknąłby się w głowę. A nawet jeśli wyjątkowo by tego nie
zrobił, to chyba tylko dlatego, że ręce miałby zajęty obejmowaniem brzucha. Ze
śmiechu.
Ryczałby
ze śmiechu.
Raven
zdecydowanie nie czuł się normalny. Za to do ryku było mu bardzo blisko. Pruł,
niemal rozpłaszczony nad szyją obcego konia, bez litości kłując mu łydki
piętami. Zwierzę osiągało wyżyny zręczności, zachowując prędkość, a zarazem
lawirując pomiędzy rozsypaną palisadą drzew.
Tętent
kopyt brzmiał jak tętno.
Raven
warczał. Nieludzko, z głębi gardła, nie kontrolując tego, co robi. Koń słyszał
go i tulił uszy do smukłej głowy, a gdy tylko warkot podnosił się o oktawę,
rżał dziko i przyspieszał. Wtedy Raven milkł.
Czuł
jego zapach.
Krew.
Czerwona
mgła zasnuła mu oczy. Widział tylko krew. Czuł tylko krew. Jego. Popędzał konia, bo wysiłek wkładany w utrzymanie się na
siodle wypychał mu myśli z głowy. Miał wrażenie, że czuje dym i smród gorzelni.
Ochrypły wrzask, jakby stado kruków kłóciło się o jednego trupa. Potrząsnął
głową, wytrząsając z niej myśli. Wszystkie.
Teraz
nie musiał myśleć.
Nie
chciał.
Zastanawiać
się, czy Fanuviel żyje. Warkot zamierał w ściśniętym nagle gardle, a koń
samoistnie przyspieszał jeszcze bardziej.
Nie
potrzebował czuć. Myśleć, pragnąć, kochać, bać się, czekać.
On
tylko chciał, by te pieprzone drzewa znikły.
Pruć
do przodu.
I
chciał krwi.
Nareszcie się doczekałam. Rozdział po prostu rewelacyjny, no cóż więcej powiedzieć :) Niektóre teksty po prostu zwalają z nóg. Dosłownie. Ech, na nic konstruktywniejszego nie mam chwilowo czasu, muszę lecieć na śniadanko i do roboty... Dobrze że zostawiłaś Onet. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDobrze, że przyniosłaś bo od razu lepiej. Grafika też fantastyczna i przejrzysta.Bardzo dobry rozdział, cieszę się, że nowa notka ukazała się tak szybko po przeniesieniu bloga. Biedny Aniłek, jednak jego ukochany go uratuje
OdpowiedzUsuńPrawdę mówiąc to przenosiny trwają od jakiegoś czasu... Czekałam z informacją do nowej notki, żeby tak nie zapraszać na puste salony. Następny rozdział jednak pojawi się w nie aż tak długim odstępie czasu (mam nadzieję).
UsuńA co do przenosin - mam nadzieję, że uda się to załatwić jakoś na wakacjach. Dla mnie pryszcz, ale Patka ma prawie 50 rozdziałów korektorskiej roboty.
Ciężkiej roboty, patrząc na pierwsze notki.
Pozdrawiam. :D
Przenosiny to był dobry pomysł :) Rozdział dosłownie zaparł mi dech w piersi... Budujesz super napięcie i notka jest boska, już się nie mogę doczekać następnej. Czytam, czytam i coraz bardziej żal mi naszego Aniołka, mam nadzieje, że uda mu się zwiać i nie znajdą go już. I właśnie taka długość rozdziałów jest idealna ;3 Co do wyglądu bloga to mnie się podoba, pozdrawiam i weny życzę.
OdpowiedzUsuńNeko.
po prostu mnie zatkało :) niesamowity rozdzial. czekam na nexta
OdpowiedzUsuńCzytam rozdział za rozdziałem, a historia wciąga z każdym słowem. Mam nadzieję, że uda Ci się dokończyć tą pracę.
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na kolejny odcinek.
Aha! Zapomniałam- Nevermore wzięty z Grzędowicza, Pana Lodowego Ogrodu? Tam też był kruk Nevermore :)
OdpowiedzUsuńKruk krzyczący "Nevermore!" to nie wymysł Grzędowicza, a Edgara Allana Poe (albo mam sklerozę, albo o tym wspomniałam w tekście wyżej). Polecam wiersz "Kruk".
UsuńSuper Necro ! Nareszcie jestes bo juz sie balam, ze nie doczekam Twojego powrotu ^ ^ A co do rozdzialu to jest po prostu genialny, nic dodac nic ujac jak wszystkie z reszta <3 Juz nie moge sie doczekac nastepnego !
OdpowiedzUsuńNecro :D po prostu sprawilas ze swiat znow stal sie dla mnie lepszy. Widze ze mialam dobre przeczucia co do wampirzej nauty heks chociaz nie wiem... Widzialas moj komentarz pod poprzednim rozdzialem na starym blogu?
OdpowiedzUsuńO cholera i ten pomysl ze stadem Kaerbor to juz po prostu geniusz, tylko czy to sie uda? Byloby ciekawie. Wyjatkowo Ragnarok troche mnie irytowal ale za to przepowiednie Razjela i cale zbiorowisko z tym zwiazene, a juz szczegolnie Raven. MMMmmmmm po prostu niesamowita atmosfere to wprowadzilo dla odmiany od katatonicznego ale chwilowo przytomnego Fanuviela.
W kazdym razie, dziekuje jak zwykle genialny rozdzial jak rowniez nowy blog wyglada swietnie i doskonale pasuje do tresci. Oczywiscie juz czekam na kolejna czesc i zycze weny jak i spoznionego szczesliwego Nowego Roku ;P. Oh chcialabym umiec pisac tak jak Ty... Moze sie kiedys w koncu zdobede na opublikowanie moich wypocin...
Pozdrawiam,
Monil
Witam,
OdpowiedzUsuńrozdział jest cudowny, zapiera aż dech w piersiach, Raven ruszył na pomoc Fanuviel'owi, a za Ravenem ruszył Ragnarok z Mite jako tropiciel i oddział heks, którymi dowodzi Raven. Raziel ma wizje, wyobraziłam sobie to co zostali w jego sypialni jak się zjawili, i uśmiałam się ze słów Michaela na pytanie Lucyfera o bariery ochronne, że czterech magów przez dwie godziny próbowali je usunać. Fan poradził sobie i mam nadzieję, że uda mu się uciec, nie złapią go, i bardzo bym chciała, aby pojawiły się te kaerbor jako jego obrona... może mu się uda je jakoś wezwać...
Weny, weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
O. Mój. Boże.
OdpowiedzUsuńNaczekałam się, ale przyznaje że dałaś popis. Ostatnio przeczytałam parę dobrych blogów ale jednak gnoisz konkurencje.
Super że wszyscy są. Bałam się ze Raven sam popędzi a reszta bohaterów gdzieś zniknie. Widzę że to nie on zagra główne skrzypce, wszyscy pokazują na co ich stać, ale nie zatracili przy tym swoich osobowości. Chwali Ci się to.
Widzę że Michael zaczyna nareszcie mieć jakieś przebłyski. Oby tak dalej, Raziel jest uroczy :3 I fajny rozpierdol zrobił :D
Średnio zrozumiałam rozmowę o gotowaniu, znaczy, łapię przesłanie ale wydaje mi się trochę niejasna.
Jest notka, jest akcja, jest humor. Zaliczone.
A tak w ogóle, co oznacza nowy adres?
OdpowiedzUsuńHmm... mogę powiedzieć, ale może dla rozruszania...
UsuńAlbo nie.
"Den andre siden" - po norwesku dosłownie "druga strona". Nawiązanie do tej "drugiej strony świata", po której toczy się akcja.
O, takie cuś.
Faaaajnie... Poprzednie mi się bardziej podobało :P
UsuńA tak w ogóle to gdzie jest Gabriel? On powinien wpaść i rozpierduchę zrobić!
W sumie to mi się też stara nazwa bardziej podobała > <" mam problem z zapamiętaniem tej ^^"
UsuńStara była lameeeeerska. >.> Poza tym lubię norweski, o.
UsuńNie znam, ale lubię.
hej :) tyle czekałam na kolejny rozdział i opłacało sie tyle czekać <3. Rodział jest genialny nawet nie wiem kiedy go przeczytałam. Biedny mały aniołek, biedny zdesperowany wampirek oj będzie sie działo w kolejnych rozdziałach.
OdpowiedzUsuńżyczę weny i czekam na kolejny rozdział :)
1. Wielkie dzięki za kolejny rozdział. ŚWIETNY!!!
OdpowiedzUsuń2. Mam nadzieję, że drugi blog też kiedyś przeniesiesz i będzie kontynuacja tamtych opowiadań.
3. Aniołek da sobie rady i wezwie swoje pieski... Trzymam kciuki.
4. Życzę weny i pozdrawiam.
JA CHCE NEXTA!!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńŚwietne. Twoje opowiadanie czyta się doprawdy genialnie. Każdy fragment, każde zdanie, każdy wyraz ma w sobie prawdziwą magię. Jesteś boska. Jesteś cudowna. Cieszę się, że przeczytałam kolejny rozdział. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŚwietnie piszesz. Wszystkie rozdziały przeczytałam w mniej więcej 2 tyg. Nie mogę się doczekać następnego :D
OdpowiedzUsuńJeju tak się cieszę, że się przeniosłaś na blogspota ;) teraz czytanie będzie już samą przyjemnością. A co do rozdziału to brak słów, tak naprawdę.. Wszystko stworzyło mieszankę wybuchową i teraz tylko czekać aż nas rozsadzi przy kolejnym rozdziale :) Nie mogę się doczekać, kiedy Raven znajdzie Fanuviela.. ^^ A więc życzę jak najwięcej weny i czekam niecierpliwie na rozdział 51! ;)
OdpowiedzUsuńvampirka_15
https://fbcdn-sphotos-h-a.akamaihd.net/hphotos-ak-ash4/418155_479581842083894_865033461_n.jpg odnośnie poprzedniego rozdziału:)
OdpowiedzUsuńmedi
Jak ja się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału <3 tyle czasu czekałam na Twój powrót do pisania, że teraz mam wieczny niedosyt xD
OdpowiedzUsuń