sobota, 11 maja 2013

Rozdział 53

No, nareszcie jest i 53. Tadadadam. Pardon za zwłoki i tak dalej, spóźnionej smacznej majówki.


Dla chętnych i ciekawych mam jeszcze jedno zawiadomienie. Otóż wydawnictwo yaoi The Cold Desire wydaje kolejną z rzędu antologię opowiadań yaoi pt. "Płomienie". Mehr Information tu. Bystrych, którzy domyślą się, po co to w ogóle mówię, czeka w nagrodę buziak.
W policzek, żeby nie było.
Chyba że jest wysokim, długowłosym samcem o miłej oku aparycji, to wtedy ponegocjujemy.




                Brodził po kostki w tłustym popiele, potykając się o zwęglone odłamki kości. Wrzeszczał. Tu wszędzie były kości. Ludzkie, szczurze, ptasie, dosłownie wszystkie. Spod nagich stóp uciekały mu klekoczące, kościane jaszczurki.
                Odór spalenizny wyciskał łzy z oczu. Coś chrupnęło mu pod piętą. Czaszka. Raziel wrzeszczał ochryple.
- To tylko sen – powtarzał w przerwach zdławionym szeptem. Popiół zdawał się wciągać go jak bagno. Brodził w nim teraz już po łydki. – Tylko sen.
                Tak realny.
                Zbyt realny.
                Coś się paliło. Wciągnął powietrze nosem i zakrztusił się. Cuchnęło siarką, pyłem, dymem i, nie wiedzieć czemu, azbestem. Raziel nie miał bladego pojęcia, jak pachnie azbest, ani tym bardziej nie wiedział, skąd świadomość, że to akurat właśnie ta substancja. Po prostu azbest. Sny rządziły się własnym prawem, czy też raczej jego zupełnym brakiem.
                Nawet nie zauważył, kiedy jałowy, bezkształtny krajobraz stał się miastem. Szerokie, puste ulice, skwery porośnięte zszarzałą trawą. Ostre źdźbła kaleczyły mu stopy. Krew też miała barwę popiołu.
                Coś ukąsiło go w kostkę. Syknął, niemal zadeptując szarego węża, poskręcanego jak paragraf. Miał martwe, matowe ślepia, a Raziel zaczynał mieć serdecznie dosyć wizji pełnych martwych zwierząt. Ile jeszcze?! Przecież Fanuviel był już bezpieczny.
                Nie o to chodziło?
                A więc o co? Ile jeszcze?
- Całą wieczność, archaniele – zaszemrał wąż i rozpłynął się w niebyt. Raziel zaklął. Miasto cuchnęło obrzydliwie tłustą spalenizną. Pamiętał ten zapach. Jeszcze z czasów, gdy zamiast kurhanów stawiano ogromne stosy pogrzebowe.
                Swąd spalonego ścierwa. Raziel runął na kolana, wymiotując popiołem. Dopiero wtedy poczuł dym i poderwał głowę. Wylot ulicy szerokiej jak dupa burdelowej matrony ginął w sinawej chmurze dymu.
                Coś. Się. Paliło.
                Ogień. Niedobrze. Miał już serdecznie dosyć złowrogich omenów, ognia, kości, kurzu, śmierci, sinych trupów, gołych wisielców i podniesionych podatków. Cokolwiek zsyłało wizje, było do obrzydliwości nudne i zdecydowanie przesadziło z oglądaniem tanich, amerykańskich horrorów. Raziel podniósł się chwiejnie. Ręce miał siwe od popiołu.
                Ruszył w stronę dymu. Musiał, po prostu musiał sprawdzić, co się pali. Z jakiejś przyczyny wydało mu się to cholernie ważne. Minął palący się bezgłośnie samochód o wybitych szybach, czarny jak sadza. Odwrócił szybko wzrok. Wydawało mu się, że w środku wciąż widzi zwęglonego kierowcę i jego obojętne oczy o ściętych białkach.
                Miał prawo zwariować. Miał prześwięte prawo zwariować pod wpływem nadmiaru wizji. Biegł. Czuł się, jakby człapał po budyniu, jakby próbował spacerować po roztopionym z gorąca asfalcie. Tutaj rządziła niepodzielnie wielka Trójca. Popiół, dym i grawitacja nieubłaganie ciągnąca w dół.
                Było lodowato. A przecież coś się paliło!
                Ledwie o tym pomyślał, buchnęła w niego fala żaru. Sen był łagodny i kompromisowy. Sen dopasowywał się do niego tak bardzo, jak tylko mógł, wciskając swoje własne treści i przesłanie. Raziel tym bardziej poczuł, że musi je odnaleźć.
                Gdzieś tam.
                W dymie.
                Biegł.
                Migały mu po obu stronach płonące samochody i obojętne, ścięte oczy ich kierowców. W ostatniej chwili uskoczył przed motocyklistą. On też płonął jak jakiś cholerny Ghost Rider. Był rozżarzoną smugą na tle dymu i popiołu.
                Raziel potykał się, zanosząc od szlochu. Nie wiedział, dlaczego. Ale wiedział, że musi. Właśnie  to zostało. Płacz. Wycie, zgrzytanie zębami i wyłamywanie z trzaskiem palców. Bezgłośnie paliły się domy. Bezgłośnie szczekał zostawiony pod płonącym sklepem pies.
                On też płonął. Raziel zwymiotował, czując obrzydliwy swąd zwęglonej sierści. Skóra odpadała ze zwierzęcia płatami, a ono zdawało się tego faktu nie dostrzegać, pogrążone w szczekliwej dyskusji z samym sobą.
                Paliły się… domy.
                Raziel aż się zatrzymał. Nie mógł się prosić o bardziej oczywistą wizję. To nie były zwykłe budynki. To były domki z kart.
                Żeby było śmieszniej, zabawniej i bardziej kolorowo, domki z misternych kart tarota. Anioł w osłupieniu obserwował, jak z dachu pobliskiej (ratuszowej?) wieży spada karta. Odskoczył w ostatniej chwili, runęła na pokryty popiołem, popękany chodnik. Huknęło, jakby co najmniej z wysokości dziesiątego piętra runął tir.
                Raziel skrawkiem świadomości zdał sobie sprawę z tego, że to pierwszy dźwięk w widmowym świecie kurzu i kart, jaki usłyszał. Przełknął ślinę. Kurz zgrzytał mu w zębach i smakował rdzą.
                Błazen.
                Rozpoznawał tę kartę. Błazen. Inaczej zwany głupcem. Nieprzewidziane wydarzenia, coś nowego. Przypadek. Początek. Anioł zmrużył oczy. Według interpretacji nawet odwrócona karta nie zwiastowała nieszczęścia. Co najwyżej ostrzegała przed fałszywymi ludźmi. Ktoś jeszcze okaże się fałszywy?
                Ktoś jeszcze zostanie porwany?
                Głupiec uśmiechał się z karty. A potem runęła cała wieża. Raziel wrzasnął, miał wrażenie, jakby razem ze spoinami budowli puściły na raz wszystkie jego stawy. Nigdy wcześniej nie poczuł się tak… zdekompletowany.
                Rozczłonkowany. Rozbity. Składał się z setek tysięcy odłamków, każdy nazywał się Raziel i każdy chciał być koniecznie, teraz, natychmiast wysłuchany. Każdy chciał, by te cholerne wizje się skończyły, każdy boleśnie przypominał mu, jak pragnie dotyku Michaela. Każdy chciał upić się i spać bez snu. 
                A potem, po chwili trwającej miliardy wieczności, wszystkie zebrały się do kupy. Leżał na karcie, tuż obok Głupca, dysząc ciężko.
                Dwóch głupców. Nawet nie wiedział, jak tu się znalazł. Stał dobry kawałek dalej. Wokół płonęły karty.
                Wisielec. Przewartościowanie. Poświęcenie. Pokora. Brakowało mu pokory? Karta, z tego co pamiętał, w sferze osób odnosiła się do ludzi uzależnionych, narkomanów i alkoholików. Uśmiechnął się gorzko, wypluwając ślinę gęstą od popiołu. Był alkoholikiem?
                Może i tak.
                Na widok Śmierci zrobiło mu się słabo. Siedziała na białym koniu, bezczelnie wymachując swoim proporcem. Szczerzyła czaszkę w nagim, pożółkłym uśmiechu. „Bez nocy nie dostrzeglibyśmy dnia” – przekonywała spokojnym, bezosobowym tonem.
                Karta Śmierci symbolizowała koniec, zmianę, przełom, zyski i straty. Interpretacje powielały się. Uniósł się ciężko na łokciu. Każda z kart mówiła o czasie, który nadejdzie i będzie początkiem czegoś wielkiego. Albo i końcem.
                Ulicę zabarykadowała wetknięta w chodnik na sztorc karta. Diabeł rozparty na tronie w asyście dwojga nagich ludzi. Raziel przymknął oczy, ścierając łzy wierzchem dłoni. Nie trzeba było tłumaczyć.
                Karta Wieży. Nagły wstrząs, zmiana, kryzys, rozpad, destrukcja. A także katharsis. Raziel zgiął się w pół i zwymiotował. Znowu to samo.
                Znowu. To. Samo.
                Ostatnia karta. Błysnęła pozłacana surma w rękach anioła o twarzy porcelanowej lalki, wbitego w błękitną koszulę nocną. Mag uśmiechnął się cierpko. Ktokolwiek rysował karty, nigdy na oczy nie widział anioła.
                Sąd ostateczny. Dies irae.
                Dopiero wtedy znów zaczął wrzeszczeć.


                                                                                              ***


                - Raziel… Raziel! Raziel, obudź się! – Michael szarpał nim jak szmacianą lalką. Anioł półprzytomnie otworzył oczy. W samą porę, jeszcze chwila i zapewne przydzwoniłby potylicą o rzeźbioną ramę łóżka.
- Michael…? – szepnął ochryple.
                Wszędzie było ciemno od kurzu. Nie. Po prostu była noc. Zamrugał gwałtownie, ścierając z oczu powidoki, a potem zacisnął mocno powieki, czekając, aż dwa światy ostatecznie rozdzielą się. Świat wizji miał schować się do swojej nory, wycofać i zamknąć za sobą dokładnie drzwi. Raziel nienawidził wymuszonych wybudzeń, gdy skołowany mózg balansował na granicy obu rzeczywistości. Wszystko się mieszało.
- Wszystko dobrze?
                „Nie” – chciał odpowiedzieć. Zamiast tego zgiął się w pół i zwymiotował obok łóżka. Dopiero teraz poczuł, jak dygocze. I… dopiero teraz poczuł, że generał go przytula. Jego długie pasemko włosów muskało mu policzek.
- Nigdy – szepnął. – Nigdy więcej mnie tak nie budź. Rozumiesz? Cokolwiek bym robił, nigdy mnie nie budź. Obudzę się sam. Nawet jeśli bym we śnie obrócił wszystko w zgliszcza, nie zrobię sobie krzywdy. Mogę się czuć źle, ale sam siebie nie skrzywdzę. Ale mogę wszystkich dookoła.
                Umilkł, zdając sobie sprawę z tego, że na dobrą sprawę mógł przed chwilą Michaela zabić. Nie sprawiłoby mu to większych trudności. W stanie utraty kontroli nad mocą nie robiło mu większej różnicy, czy uśmierca innego skrzydlatego, czy muchę.
- To lata i to lata – burknął sam do siebie.
- Słucham?
- Nic. – Potrząsnął głową. – Co tu robisz?
                Było późno. Nawet zewnętrzne magiczne oświetlenie przygasło, wpuszczając do sypialni niezbędne minimum światła. Zbyt mało, by rozproszyć wrażenie intymnej ciemności. Wystarczająco dużo, by zobaczyć kuszący wykrój ust Michaela i błysk jego ciemnych oczu.
- Martwiłem się o ciebie.
- I dlatego siedzisz w mojej sypialni? – mruknął. – Przyznaj się, chciałeś mnie zgwałcić – dodał wręcz zaczepnie.
                Chciał go sprowokować. Właściwie chciał to zrobić od dawna. Jakkolwiek. I z obojętnie jakim efektem. Wolałby być odrzucony, niż stać na zamrożonym jeziorze i nie mieć choć bladego pojęcia, jak gruby jest lód. I pomyślałby kto, że nie tak dawno serwował porady uczuciowe Fanuvielowi. Teraz syn Gabriela, jeśli wierzyć plotkom służących, rozbijał się ze swoim chłopakiem motocyklem po drugiej stronie.
                A on nie wiedział, jaki jest w ogóle stosunek Michaela do jego skromnej osoby.
- Znowu miałeś wizję?
- Tak – westchnął i ułożył się na poduszkach.
- Opowiesz?
- To, co zwykle – burknął. Szczegóły snu powoli zaczynały mu się już zacierać w pamięci. Miał ochotę posłuchać muzyki, najlepiej bardzo głośnej i bardzo jazgoczącej. Najchętniej, by z demonicznego wrzasku wokalisty nie dało się rozróżnić żadnych słów. – Śmierć, czerń i popioły.
- Mniej poezji, więcej szczegółów.
                Raziel parsknął bezgłośnym śmiechem. No tak, wojskowy.
- Byłem na jakimś cmentarzu, wokół było pełno popiołu i kości. Widziałeś kiedyś skremowane zwłoki?
                Michael skinął głową.
- No właśnie. To był taki tłusty, organiczny popiół. I zwęglone kości.
- Ludzie?
- Różne. Byłem w płonącym mieście złożonym z domków z kart. To były karty do tarota, interpretacje w większości pokrywały się.
- Co zapowiadały?
- Nie rozumiem. – Wzruszył ramionami. – Zmianę. Koniec czegoś starego, początek czegoś nowego. Na dobrą sprawę, można dopasować to do chyba każdej karty tarota. Zwłaszcza, jeśli jest się kreatywną, cygańską wróżką z targu.
- Zawsze podziwiałem twoją umiejętność kpienia z rzeczy, z których kpić nie należy.
                A powinieneś zacząć podziwiać mój tyłek, westchnął w myślach Raziel i zaczął dziękować Jasności, że obdarzył jego przyjaciela tak znikomym talentem magicznym. Prawdopodobieństwo, że Michael kiedykolwiek włamie się do jego myśli, było mniej więcej takie, jak to, że ktoś w Lykorze otworzy wypożyczalnię jednorożców z dźwignią zmiany biegów.
- Późno już – mruknął Michael. Materac skrzypnął, jakby archanioł zmienił pozycję, szykując się do odejścia. Raziel zareagował odruchowo.
                Jego ręka była ciepła i sucha. Z przyczyn niejasnych kojarzyła się z bezpieczeństwem.
- Zostań – poprosił cicho.
- Słucham?
- Przecież usłyszałeś – prychnął. – Nie możesz uznać, że jesteśmy o eony młodsi, że jesteśmy dziećmi i proszę cię, żebyś został ze mną na noc?
- Mogę – szepnął Michael. Zupełnie jakby chciał dodać „Ale wcale nie muszę”. Raziel miał ochotę obrócić się na brzuch, zerwać z siebie kołdrę i wymierzyć sobie solidny kopniak za nadinterpretację. Chyba nigdy się tego nie oduczy.
                Interpretowania każdego jego gestu i słowa po swojemu. Dorabiania ideologii do faktów, albo raczej przekształcania faktów pod swoją ideologię. A potem zostanie tylko gorzka pigułka samouświadomienia, którą należy pogryźć, połknąć i zapić alkoholem.
                Całym oceanem alkoholu.
                Raziel miał straszną ochotę na Bourbona. Albo cokolwiek, co rozlałoby się ciepłem po wnętrznościach.
                Dostał Michaela. W sumie działanie podobne. Dopiero teraz zauważył, że anioł ma na sobie służbowy mundur. Zdjął tylko buty, krawat i marynarkę. Raziel miał ochotę wyć, tak jak we śnie. Wyć, przeklinać i złorzeczyć wszystkiemu, co święte.
                Nie mógł.
                Z braku innych możliwości po prostu zasnął. Już bez snów.


                                                                                              ***


                To nie tak, że Raven był do szpiku kości egoistyczny. Nie był. Potrafił się nawet czasem zdobyć na, jakże rzadkie, piękne akty altruizmu. To, co miało miejsce, nie miało nic wspólnego z egoizmem. To po prostu zwykłe przekonanie wampira, że skoro on nie śpi, to automatycznie nikt w domu nie musi. W końcu to jego dom. Może sobie wejść tylnymi drzwiami kilka godzin przed świtem i tarabanić się, jak kohorta najbardziej chamskich krasnoludzkich najemników.
                Fanuviel miał na tę sprawę nieco inny pogląd.
- Zamknij się – syknął cichutko. – Mistrzu – dodał grzecznie, czym wywołał kolejną salwę hałaśliwej wesołości Ravena.
                Wampir nie był pijany. Miał po prostu szampański humor.
- Dlaczego?
- Ludzie śpią.
- O tej porze?
- Jest czwarta nad ranem.
                Raven rzucił motocyklowy kask na podłogę. Runął z trzaskiem zdolnym co najmniej poderwać z grobu trupa kogoś, kto od urodzenia był głuchy. Fanuviel westchnął. Sam zdjął kask, ale odłożył go ostrożnie.
- Nie jest.
- Ale przecież… - Anioł sam zwątpił i zerknął na zegarek. Czwarta zero siedem.
- Przy przekraczaniu Bariery następuje przeskok czasoprzestrzenny. Łaskawie doznam teraz amnezji i zapomnę, że o tym nie wiesz. Amvaro de Lossefn, „Traktat o czasie Gwiazd”. Byłem pewny, że to czytałeś.
                Fanuviel poczuł falę gorąca na szyi i twarzy, jakby ktoś bluznął mu w buzię strugą ciepłej herbaty.
- Musiało mi umknąć – wymamrotał.
- Fundamentalne dzieło. Jasna cholera, może ja naprawdę nie nadaję się na twojego mistrza?
- Nadajesz. To która jest w końcu godzina?
                Ostry uśmiech Ravena błysnął w ciemności.
- Dochodzi kwadrans po piątej. – Spoważniał.- Jak się czujesz? Nic cię nie boli?
                Fanuviel pokręcił przecząco głową. Noga promieniowała już od jakiegoś czasu falą tępego, pulsującego bólu, ale nie było to nic, z czym by sobie nie poradził sam. Nie chciał wyjść na delikatnego mięczaka, którym zawsze trzeba się opiekować. Wystarczyło, że był taki na początku. Teraz już nie musiał.
                Coś się zmieniło.
                Na lepsze.
                Rosamarth przeciągnął się, aż strzeliły mu kości. Zaczął wlec się korytarzem, po drodze zdejmując z siebie kurtkę i obcisłą bluzkę. Szlak wędrówki znaczył sztukami odzieży, którą zapewne rano któryś ze służących będzie musiał uprzątnąć.
- Chodź spać – wymamrotał.
                Kierował się powoli, acz sukcesywnie w stronę swojej sypialni. Fanuviel przełknął ślinę. Czuł dziwny respekt przed tamtym pomieszczeniem. To tak, jakby miał wejść bez pytania do gabinetu ojca. Teren zamknięty. Tam były prywatne rzeczy Ravena. On tam spał. Anioł nie mógł sobie tam tak po prostu wejść.
- Pójdę do siebie – mruknął. – Dobranoc.
- Chwilowo jesteś bezdomny. Czuj się przygarnięty.
                Fanuviel uniósł brwi.
- Nie rozumiem.
- Myślałeś, że Ragnarok nie skorzysta z naszej nieobecności? – Wampir odwrócił się, by błysnąć kolejnym bezczelnym uśmiechem. I bladymi sutkami. Fanuviel przypomniał sobie, że przeglądał kiedyś album ze szczegółowymi szkicami rzeźb antycznych. Tors Ravena bardzo je przypominał. Umięśnione ramiona, lekko zaznaczone mięśnie brzucha.
                Wampir miał bardzo ładne obojczyki. Odwrócił wzrok.
- Ty chyba nie twierdzisz, że…
- Zostawiłem im olejek w twojej szafce. Nawet jeśli sobie stamtąd poszli, to i tak masz upapraną pościel. A daję się zakołkować, że tam są.
                Zdjął leniwymi gestami bariery magiczne z drzwi swojej sypialni i nacisnął klamkę. Puścił chłopca przodem, pochylając się w lekkim ukłonie typowym dla kamerdynera.
- Prosimy na salony.
- Przyjmujesz gości w sypialni? – prychnął.
- Tylko tych wyjątkowych.
                Fanuviel uśmiechnął się.
                W środku było niespodziewanie ciepło. Spodziewał się piwnicznych, wręcz grobowych temperatur, atmosfery krypty i pełgających świec pogrzebowych. Była czerń, czerwień i gdzieniegdzie przebłyski bieli. Sztuczne oświetlenie przeszmuglowane z drugiej strony. I temperatura właściwa bardziej lasom tropikalnym. Z miejsca poczuł, jak koszulka zaczyna lepić mu się do pleców.
- Wampirom naprawdę jest tak zimno? – spytał, siadając nieśmiało na brzegu łóżka. Czarna satyna była miękka w dotyku i lała się przez palce.
- Tak… nie. Nie wiem – przyznał Raven, zabierając się za zdejmowanie ciężkich butów opatrzonych w klamry. Fanuviel wciąż zastanawiał się, jak można w tym chodzić, a przy tym wciąż być tak zwinnym. Sam miał glany. Sam je czasem nosił.
                Ale to, co miał na stopach wampir, miało samej podeszwy dobre dziesięć centymetrów. Był w nich potwornie wysoki i wydawał się być jeszcze szczuplejszy.
- Ja nie jestem normalnym wampirem, tylko heksą. Niektórym organizmom trudniej to pogodzić. Teoretycznie, jako częściowo kotołak, powinienem mieć trochę wyższą temperaturę niż moi pobratymcy. A nie mam. I jest mi zimno. Szczególnie w nocy.
                Anioł także zdjął buty, szczególnie uważając, by nie urazić bolącej nogi. Położył się na plecach, nie wiedzieć czemu wyobrażając sobie skulonego pod grubą pierzyną Ravena, dygoczącego z zimna. Zrobiło mu się przykro.
- Zwłaszcza, że lubię spać nago – dodał bezczelnie wampir, rozwiewając wizję.
- Jesteś nieprzyzwoity. I wcale nie spałeś przy mnie nago.
- Postanowiłem przecierpieć, by nie urazić twych delikatnych oczu… - zawahał się. – Oczka.
                Fanuviel uśmiechnął się krzywo. Właściwie coraz mniej przeszkadzał mu brak oka. Nadrabiał to coraz bardziej wyczulonymi pozostałymi zmysłami. Radził sobie dobrze.
- A teraz zamierzasz wrócić do starych zwyczajów? – mruknął, samemu się sobie dziwiąc. A jeszcze nie dalej jak kilka godzin temu prosił, by się nie spieszyli.
                Raven założył ramiona na piersi. Miał na sobie teraz tylko spodnie i coś natrętnie szeptało aniołowi do ucha, że jego chłopak nie nosi pod nimi bielizny. Uniósł się lekko na łokciu. I w milczeniu przyznał owemu głosikowi rację.
                Spodnie były obcisłe. Gdyby była tam jeszcze warstwa odzieży, musiałaby się odcisnąć. A nie odciskało się nic, prócz…Zagryzł wargę, usiłując się nie uśmiechnąć.
- A powinienem?
- Twój cyrk, twoje małpy.
                Raven wzruszył ramionami. Naprawdę, można było go posądzić o wszystko, ale nie o pruderię. Szczególnie, że nie miał czego się wstydzić. To Fanuviel powinien przy nim nabawić się kompleksów, mając pokiereszowana twarz z brzydką, nierówną blizną. Skórzane spodnie pofrunęły gdzieś w kąt.
                Mógł patrzeć do usranej śmierci, a i tak przekonałby się tylko o tym, jak bardzo bielizny faktycznie nie było.
- Małpy?
- Tak. Kapucynki – uściślił, nie mogąc pohamować uśmiechu. To było dziwne. Chcieć jednocześnie patrzeć i odwrócić wzrok.
                Murowany zez.
                Zwłaszcza, że… Cóż. Ten cyrk z całą pewnością maleńkich małpek-kapucynek nie zatrudniał. Prędzej orangutany. Raven wślizgnął się pod pościel i objął go chłodnym ramieniem.
- Raziel ma rację – mruknął. Anioł zadrżał. Chłodny oddech owionął mu ucho. – Wyszczekany jak pies sołtysa. Wstydzisz się?
- Trochę – przyznał.
- Ale mnie prowokujesz. Jak baba.
- Baba?
- Kobiety nigdy nie wiedzą, czego chcą. A przeważnie chcą tego, żeby je ktoś rozszyfrował, ominął postawione bariery szerokim ruchem i porządnie zerżnął.
- Raven. – Fanuviel poruszył się niespokojnie. – Ile ty miałeś kobiet?
                Milczenie.
- Trochę.
- A mężczyzn?
- To ważne? – westchnął wampir. Był zmęczony i lekko pijany. A przynajmniej właśnie tym tłumaczył fakt, że w jednym momencie zrobiło mu się zwyczajnie głupio z powodu swoich szczeniackich wyskoków. Głupio i wstyd.
                Jakby był dziwką.
                A przecież było inaczej. Wszyscy byli jego dziwkami. Przesunął palcami po ramieniu anioła. No, prawie wszyscy.
- Chcę wiedzieć.
- Popełniasz właśnie podstawowe związkowe faux pas, wypytując kochanka o poprzednich kochanków – sarknął Raven. – Śpij. Jest pół do szóstej.
- Naprawdę?
- Tak strzelam, nie mam przy sobie zegarka.
- Naprawdę jesteśmy kochankami?
                Blisko rok wspólnego mieszkania. Nauka pod złośliwym, szkarłatnym okiem mistrza. Zazdrość. Bajka o księżniczce. Wyjazd. Wywrzeszczane w twarz oskarżenia. Kilka słów, które zdołało się przedrzeć, jak pociski wielkokalibrowe, przez jego pieczołowicie stawianą zaporę zimnego cynizmu. A potem porwanie. Szybki kurs samouświadamiający, przemodelowanie życiowych priorytetów.
                Jak nie kochankami, to czym innym?
                Parą? Związkiem? Partnerami handlowymi powiązanymi tymczasową umową o cokolwiek?
- Śpij.

                                                                                              ***

                Nie spał. Nie dlatego, że nie mógł. I nie dlatego, że Raven zbył jego pytanie. Nie oczekiwał ckliwych wyznań. Rosamarth nie był osobą zdolną do nich, to byłoby sztuczne i pasujące do niego, jak gnój do perfumerii.
                Po prostu nie było sensu. Gdy próbuje się zasnąć, wszystkie dźwięki stają się kilka razy bardziej słyszalne. Dokuczliwe. Zwykłe bzyczenie muchy, niedosłyszalne za dnia, zaczyna przypominać warkot silnika spalinowego. Tykanie zegara doprowadza do szału.
                Fanuviel nie mógł zmrużyć oka przez dobrą godzinę, a gdy już powoli zaczął przysypiać, wtulony we własnego mistrza, na dole służba właśnie zaczynała wstawać. Słyszał szurgotanie mebli, łomot utensyliów kuchennych, bulgotanie ciepłej wody. I właśnie wtedy już wiedział, że dzisiaj więcej nie zaśnie.
                Wyplątanie się z ramion wampira zajęło mu trochę czasu. Raven spał snem kamiennym i, o dziwo, sprawiał wrażenie strasznie ciężkiego. Anioł nie mógł go ruszyć na milimetr, już nie mówiąc o poluzowaniu kleszczy ramion i wydostaniu się.
                Udało mu się mniej więcej wtedy, gdy przez szparę w ciężkich kotarach zaczęło przeciskać się słońce. Bluznęło wąską strugą światła, zapalając wirujące pyłki kurzu. Anioł dopiero teraz zauważył, że spał w ubraniach.
                Może i nawet lepiej.
                Zabrał swoje buty i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Na korytarzu niemal upadł, gdy noga ugięła się pod nim w proteście. Syknął cicho, łapiąc się klamki. Rafael przecież mówił, że „goi się powoli, ale ładnie”. Noga momentami była zupełnie sprawna, a zaraz potem zacinała się, obrażała i mówiła kategoryczne „Nie”.
- Pomogę ci – usłyszał gdzieś z boku dziwnie znajomy głos.
                Coś złapało go w pasie. Ktoś wolną ręką podniósł jego upuszczone buty. Fanuviel zmarszczył brwi, widząc burzę gęstych, zielonych loków.
- Sab… - odchrząknął. – Sabriel?
                A i owszem.
                W uniformie służącego.
- Nie jestem zbyt dobry w magii medycznej. Znieść cię na dół?
- Co tu robisz?
- Pracuję. – Demon nagle skrzywił się. No tak, znajdowali się tuż przed drzwiami do sypialni Ravena. – Nie, już nie na tym stanowisku, jeśli o to ci chodzi. Nie jestem już dla ciebie żadnym zagrożeniem, zresztą nigdy nim nie…
                Sekunda milczenia.
- Chodź. – Bez pytania schylił się i chwycił go pod kolanami, z łatwością unosząc. Fanuviel nawet nie podejrzewał, że demon jest taki silny.
- Dlaczego się zwolniłeś?
                Prychnięcie.
- Nie zwolniłem. Zostałem wyrzucony. A teraz łaskawie przyjąłem inne stanowisko, nie wierć się, bo cię zrzucę ze schodów.
- Raven cię wyrzucił? – Chłopiec uniósł brwi. Niemożliwe. To nie było w stylu wampira, kogokolwiek… wyrzucać. Raven lubił się otaczać ładnymi przedmiotami i osobami. Nawet jeśli nie korzystałby dalej z „usług” Sabriela, po prostu trzymałby go przy sobie.
                Ot, tak, żeby pokazać, że go ma.
- Nie wierzę. Nie zrobiłby tego.
- Nie idealizuj go tylko dlatego, że jest twoim facetem. – Demon zaczął ostrożnie schodzić ze schodów. Fanuviel przez chwilę pomyślał, że naprawdę go zrzuci, jednak trzymał mocno. Dla pewności objął go asekuracyjnie za szyję.
- Nie idealizuję. Jesteś przystojny i jesteś ozdobą tej rezydencji – powiedział, o dziwo, zupełnie szczerze. Uroda Sabriela była bezdyskusyjna. – Nie dałby ci wypowiedzenia.
                Salwa perlistego śmiechu.
- Ja nie dostałem wypowiedzenia, tylko kosza. Wyobrażasz sobie, co to oznacza dla zawodowej dziwki? – Zmarszczył brwi i zacisnął usta. – No tak, nie wyobrażasz sobie.
- Dlaczego to robisz?
- Bo lubię, wbrew pozorom. Nie odbieraj mojego marudzenia jako biadolenie na fakt, że jestem prostytutką i nikt mnie nie kocha. Gdybym nie lubił się pieprzyć, to bym tego nie robił. Jestem po prostu zirytowany faktem, że sprzątnąłeś mi najlepszego klienta. W dodatku za darmo. Nie, nie za darmo. Płacisz mu jakąś cholerną, mistyczną, z dupy wziętą walutą, której ja nie rozumiem.
                Anioła zatkało. Nie spodziewał się szczerości, a z pewnością nie aż takiej z ust kogoś, z kim nigdy nie rozmawiał dłużej. Podświadomie czuł przez skórę, że Sabriel go szukał. Chciał pogadać. Tak po prostu. Pomarudzić.
                Nie wiedział, po co.
                Ale wiedział, że to potrzebne. Nawet komuś takiemu jak Sabriel. Przestał się szamotać, by nie utrudniać mu przeprawy przez schody i wzmocnił uścisk na jego szyi.
- Nie przytulaj mnie. Nie potrzebuję tego.
- Ale ja potrzebuję. Nie chcę spaść – stwierdził, wzruszając ramionami.
                Demon nie skomentował. Wiedział. A anioł wiedział, że ten wie. Taka niepotwierdzona, intuicyjna wiedza, także bywała cholernie potrzebna.    
                Trzęsienie ustało. Dotarli na niższą kondygnację domu, Fanuviel wyślizgnął się z jego ramion.
- Co zamierzasz mu dać? – spytał Sabriel i zrobił minę, jakby chciał się ugryźć w język.
- Nie rozumiem?
- Na urodziny.
                Zdębiał.
- Jakie znowu urodziny?
- Nie chcę tego słyszeć. – Była męska prostytutka i obecna pomoc domowa wywróciła szmaragdowymi oczami. – To zbyt tragiczne, by było prawdziwe. Facet rzuca mu się na ratunek, a ten nawet nie wie, kiedy są urodziny jego ukochanego. Podajcie chusteczkę, pan będzie płakał! Ze śmiechu.
- Raven ma urodziny? – Przynajmniej tyle wyłuskał z szyderczej paplaniny Sabriela. Demon założył szczupłe ramiona na piersi i demonstracyjnie przechylił biodra tak, by prawy bok był odrobinę wyżej. Był naprawdę bardzo ładny. Fanuviel nie wiedział, na co miał ochotę bardziej – stać i podziwiać, czy ruszyć się i mu przyłożyć?
- Pewnie, że ma. Przecież w końcu się urodził. Każdy, kto się urodził, ma jakiś tam dzień określany zwykle datą jego narodzenia, prawda?
- Sabriel.
- W sekrecie ci powiem, że nawet gdyby się wykluł, to by te urodziny miał. Chociaż akurat nie wiem, czy liczy się tu data złożenia jaja, czy data rozbicia skorupki… - ciągnął demon podniesionym głosem, najwidoczniej piekielnie z siebie zadowolony.
- W porządku, wygrałeś, nie wiem. Kiedy?
- Za trzynaście dni. Siedemnastego marca, jeżeli ze szczęścia aż straciłeś rachubę czasu. – Odwrócił się na pięcie. – Śniadanie już podano do jadalni, jeśli zechce panicz z niego skorzystać. Życzę przyjemnego dnia.
                Zniknął, zanim Fanuviel zdążył mu chociaż podziękować.

                                                                                              ***

                Śniadanie zjadł pospiesznie, nawet nie zastanawiając się nad tym, co je, ani jak to smakuje. Sabriel kompletnie wybił go z równowagi. Raven wiedział, kiedy Fanuviel obchodzi urodziny. A on jego daty nie znał. Nawet się tym nie zainteresował.
                Wiedział, że gdyby wampir usłyszał jego myśli, pewnie parsknąłby śmiechem i wzruszył ramionami, twierdząc, że to nieistotne. I że skoro ma czas zajmować się pierdołami, powinien poświęcić go na naukę, bo on, wielki Raven, nie będzie go przez wieki wieków niańczył.
                To było ważne.
                Ile by się ktoś nie zarzekał, jak bardzo go urodziny nie obchodzą – to zawsze jest miłe, kiedy się o nich pamięta. Fanuviel dopił kawę duszkiem, parząc sobie usta i wziął tacę. Naładował na niej na chybił-trafił wszystko, co wpadło mu do rąk i pognał na górę tak szybko, jak tylko pozwoliła mu noga.
                Drzwi do sypialni były zamknięte na głucho. Anioł stęknął i naparł na klamkę łokciem, stając na palcach. W końcu nacisnął ją i wszedł, omal nie rozlewając kawy. Widok był więcej niż ciekawy. Cudze ubrania ,rozrzucone malowniczo po podłodze i łóżku.
                Pościel rozkopana, jak państwowe drogi w remoncie. Zapach potu, pomarańczy i migdałów. I dwie postaci na łóżku. Odstawił ostrożnie tacę, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
                Oni wyglądali ślicznie. Kotołak był niemalże przyduszony do materaca ciężkim, silnym ramieniem. Ragnarok zajmował prawie całą powierzchnię łóżka i dyszał mu do ucha. Mite oplatał jego łydkę ogonem, koniuszek drgał lekko.
                Fanuviel pochylił się tuż nad kocim uchem.
- Mite… - zamruczał. – Zaspałeś do pracy.
                Chłopak drgnął gwałtownie i otworzył oczy. A potem przeraźliwie zasyczał, panicznie zakrywając się kołdrą i spychając z siebie Ragnaroka. Smok wymamrotał coś i uchylił powieki, a potem aż usiadł.
                Obaj byli potwornie rozczochrani. Gad dodatkowo wyglądał, jakby miał ciężkiego kaca.
- Poranek po romantycznej nocy nie tak miał wyglądać – wymamrotał. – Z całym szacunkiem, Fan, nie ciebie chciałem tu widzieć.
- A kogo? Ravena?
                Prychnął.
- Jego jeszcze mniej… - Dopiero teraz poczuł kawę. Okazało się, że dwieście mililitrów naparu bogów, podane w godzinach rannych ma moc zmieniania światopoglądu. – Jesteś cudowne dziecko. Patrz, Mite, śniadanie nam przyniósł.
                Mite mamrotał coś nieskładnie, że „to nie tak, jak Fan myśli”. I że „oni nigdy nic”. I że „w ogóle nie tak”. Anioł parsknął śmiechem.
- Nie przeszkadza mi to.
- Na… naprawdę?
- Naprawdę. Tylko na przyszłość nie rozlewajcie wszystkiego po podłodze. – Szturchnął nogą flakonik po olejku. Szkło zaszurało na deskach. Ragnarok ziewnął rozdzierająco, ukazując kły, wypił kawę duszkiem, pocałował Mite w policzek i zaczął się ubierać.
- To czego chcesz? – spytał, gdy już włożył bieliznę i spodnie.
                Fanuviel przełknął ślinę.
                Co z nimi było nie tak? Ragnarok i Raven. Obaj zachowywali się podobnie. W ogóle się nie krępowali, byli tak naturalni, że już bardziej się nie da. Nie mogło chodzić o urodę, bo Fanuviel też brzydki nie był, a jakoś nie widział siebie świecącego gołym tyłkiem. Nawet przed przyjaciółmi. Zamrugał szybko.
- Nie rozumiem?
- Znam wystarczająco dużo aniołów, by wiedzieć, że przyniesienie dwójce ukochanych, szalenie zajętych i zmęczonych przyjaciół śniadania do łóżka to rzecz wykraczająca poza standardową, skrzydlatą dobroć. – Wiśniowe oczy zabłysły. Fanuviel westchnął. Ciężko było ukryć cokolwiek przed kimś, kto wiekiem osiągał liczbę czterocyfrową i widział więcej, niż można przypuszczać.
- Raven ma urodziny – mruknął.
- Wiem.
- Nic mi nie powiedziałeś!
- A pytałeś? – Smok wzruszył ramionami i zaczął szukać koszuli. Znalazł ją pod łóżkiem, ozdobioną wielką, tłustą plamą olejku. – Nie mam obowiązku informowania cię o wszystkim. Swoją drogą, skąd się dowiedziałeś?
- Od Sabriela.
                Ragnarok zmarszczył brwi. Dopiero po kilku sekundach na jego twarzy błysnęło zrozumienie.
- Od tej dziwki?
- Nie mów tak – prychnął Mite.
- Rzeczy należy nazywać po imieniu.
- Co nie oznacza, że musisz przeklinać. I wyrażać się w ten sposób o kimś, kto, jakkolwiek na to nie spojrzeć, teraz jest moim kolegą z pracy.
                Fanuviel podniósł z tacy coś, co okazało się być kruchym ciasteczkiem z kawałkami orzechów. Odgryzł kawałek, a potem zlizał z dolnej wargi okruszki. Lubił kuchnię ravenowej służby. Nie potrafił sobie przypomnieć czegoś, co ugotowali, a co było niesmaczne. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, kto odpowiada za obowiązki kuchenne i doszedł do wniosku, że nie zna większości służby. Byli niezauważalni, przemykali korytarzami jak duchy w służbowych uniformach. Mieszkali w budynku gospodarczym lub na dole, wstawali bardzo wcześnie i kładli się spać późno. Stanowili tu wręcz osobną społeczność, z którą przez te kilka miesięcy przecież powinien się zaznajomić.
                Znał, na dobrą sprawę, tylko kilka dziewcząt, Sabriela i… Mite.
- Kotku, tak właściwie to ty tu służącym nie jesteś –mruknął smok, siadając po turecku na łóżku i pakując sobie zimną już grzankę do ust. Chrupnęło.
- Jak to nie?
- Normalnie. Jesteś pracownikiem Gabriela, a nie Ravena. Przyjechałeś tu razem z Fanuvielem. Tak naprawdę, to podlegasz Gabrielowi. A w tym domu figurujesz jako rezydent oraz jego opiekun. – Ruchem głowy wskazał na anioła.
                Chłopiec skinął głową.
- I nikt nie każe ci tu sprzątać. Robisz to z własnej woli – dodał smok.
- Lubię sprzątać. – Głos chłopaka był spokojny, ale ogon świsnął jak bat. Mite bardzo nie lubił, gdy ktoś krytykował jego pedantyzm i zamiłowanie do pracy.
- Nie wątpię – zgodził się Ragnarok. – Ktoś normalny by mnie nie kręcił.
- Jesteś potworem!
- Smokiem!
- Zamknijcie się obaj – powiedział Fanuviel władczo.
                Z wrażenia aż umilkli, a anioł znowu poczuł się tak jak wtedy, gdy wcielał się w jakąś postać z gier RPG nielegalne przeszmuglowanych z drugiej strony i zaistalowanych (równie nielegalnie) na sprzęcie Raziela.  Zupełnie tak, jakby spacyfikowanie Scarleth odblokowało mu nowy skill, fachowo określany „Głosem Ojca”. Prawidłowo użyty zapewniał bezdyskusyjny posłuch, respekt i ciszę. Ragnarok aż uniósł brwi.
- Mite, walnij mnie, jakbym kiedyś zaczął podważać siłę mutacji.
- Nie mam pomysłu na prezent – oświadczył ponuro Fanuviel, wybierając jeszcze jedno ciastko. Zapił je kawą kotołaka. Mite strzygł niecierpliwie uszami, postawionymi na sztorc, jak radary. Nie trzeba było wybitnego zoologa, by ocenić, jak bardzo niekomfortowo się czuje.
- Na mnie nie licz – powiedział smok od razu, ześlizgując się leniwie z łóżka. – Sam mam trochę roboty z własnym.
- Co mu dajesz?
- Nie powiem. – Wystawił język. – Plagiat to bardzo brzydkie zjawisko.
- Przecież nie ukradnę ci pomysłu! Ragnarok, dlaczego otwierasz okno…? Ragnarok…? Rag? Nie skacz! No wracaj!
                                                                                              ***


                Niektórzy twierdzą, że z problemami najlepiej się przespać. Poniekąd było to jakieś rozwiązanie, gdyż problemem był Raven oraz jego dwadzieścia lat, które niedługo ukończy. Rozwiązanie nawet nie aż tak drastycznie głupie.
                Ale nierealne.
- Sam chciałeś – burknął do swojego oblicza w witrynie sklepowej. Odpowiedziało mu ponurym spojrzeniem jedynego, lazurowego oka. – Kazałeś się nie spieszyć. To się nie spiesz.
                Naprawdę chciał. Zrozumiał to patrząc na zarumienionego Mite w swojej własnej sypialni. Naprawdę chciał z nim być. I w sumie nie była to aż tak głupia koncepcja prezentu urodzinowego. W końcu dałby mu coś cholernie cennego. Siebie.
                I właśnie dlatego wiedział, że Raven nie byłby zadowolony z potraktowania sprawy w kategoriach „prezentu urodzinowego”. I nic nie dało tu przespanie się. Ani pierwszej nocy, ani drugiej, ani kolejnej.
                Koniec końców wylądował tutaj. W dzielnicy małych, kameralnych, ekskluzywnych sklepików, błyskających zza witryn stertami pięknych, kompletnie niepotrzebnych nikomu przedmiotów. Przeglądał bez większego zainteresowania stosy magicznych szkiełek, szkatułek, figurek, brylantowych spinek do mankietów, ozdobnych lasek, papierośnic i zegarków kopertowych.
                Raven nie nosił spinek przy mankietach. Ale za to palił. Więc może…
- W czymś pomóc?
- Szukam papierośnicy – mruknął, pesząc się pod podejrzliwym spojrzeniem sprzedawcy. – Nie dla mnie, to prezent. Dla… dla przyjaciela.
- Oczywiście. Zapraszam dalej. – Zanim zdążył się obejrzeć, został wciągnięty w głąb pachnącego cynamonem i kurzem sklepu.
                Tu było… Tu było właściwie wszystko i jeszcze więcej. Sterty gratów bardziej przypominających szemranej jakości antykwariat, niż luksusowy sklepik. Mimo słonecznego dnia, światło zdawało się tu zwyczajnie nie dochodzić. Było ciemno, brązowo i bardzo cynamonowo.
- Upatrzył pan sobie coś konkretnego? – Sprzedawca miał bardzo aksamitny głos i dziwne dłonie. Gdy dotknął go, anioł poczuł lekkie mrowienie i dziwne uczucie braku stabilności, jakby jego palce były posklejane z wilgotnego piasku.
                Djinn. Aż otworzył szerzej oczy. Prawdziwy djinn!         
                To tłumaczyło pseudoorientalny wystrój, plumkającą w tle muzykę, złożoną głównie z męskich zawodzeń oraz ciężki, korzenny zapach. Djinny były rzadkie. Z racji podobieństwa nazwy cholernie często mylono je z dżinnami, choć nie miały ze sobą praktycznie nic wspólnego. Dżinny były tylko półdemonicznymi mieszankami. Spotykano je często, głównie w roli służby, czy też w przemyśle burdelowym.
Djinny były daleko bardziej ciekawe. Podobnie jak salamandry, sylfidy i geniusze, należały do istot półmaterialnych. Świat w końcu składał się z trzech poziomów, jak warstwy tortu. W środku była Ziemia z obiema stronami rzeczywistości.
                Na górze Serafinrael. Na dole Pandemonium. A oni byli pomiędzy szczebelkami, ani tu, ani tam, zawieszeni w pustce. Właściwie nie było wiadomo, skąd się wzięły. Właściwie nic nie było wiadomo, prócz tego, że powstały już po Zderzeniu. Prawdopodobnie z energii i materii. Stąd półmaterialna natura i dziwna, zapadająca się kruchość dłoni.
                Legenda głosi, że djinny wykazywały od zawsze szczególną smykałkę do handlu i usług. Jeżeli dobrze zapłacić, były w stanie spełnić dosłownie każde życzenie. Ponoć setki lat temu wykorzystywano to, wyłapując je i wciskając magią kompresującą do butelek. Zdesperowane djinny po wypuszczeniu były tak wdzięczne, że zgadzały się wypełnić kilka życzeń absolutnie za darmo.
- Nie – odpowiedział w końcu, dochodząc do wniosku, że zbyt nachalnie się patrzy. Migdałowe, wielkie jak denary oczy djinna zmrużyły się. – Właściwie nie mam pomysłu na prezent.
                Fanuviel poczuł dreszcz. W życiu nie widział tak wielkich oczu. Przypominały bardziej ślepia konia, ukośnie ustawione, wypukłe, o króciutkich, gęstych rzęsach. Nie miały białek, czerń rozlewała się po całej przestrzeni gałki. Tylko na dole widniały drobne żółtawe kropki, przypominające trochę salamandrę plamistą.
- Urodziny, hm?
- Tak.
- Dwudzieste, hm?
- Tak… - Aż otworzył szerzej oko. – Skąd pan wie?
                Djinn uśmiechnął się oszczędnie. Fanuviel odruchowo dotknął pirackiej opaski. No tak. Najszybsze jest światło. A zaraz po nim plotka. Kim innym mógł być chłopiec o kruchej, eterycznej urodzie, zakrywający brak oka kawałkiem czarnej szmatki na gumce?
- Pański, hmm… przyjaciel – tu djinn zawiesił głos. – Kupuje niekiedy w moim sklepie. Widzi pan, prowadzimy, hmm… dość detaliczną działalność, nastawioną na indywidualnego klienta, spełniamy jego zachcianki, także te, których dostępna nam rzeczywistość nie jest w stanie zaspokoić…
- Nielegalny handel importowanym towarem z drugiej strony – przetłumaczył sobie spokojnie Fanuviel. Djinn odrobinę się stropił i zamrugał.
                Robił to bardzo powoli, powieki powoli opadały, ukazując drobny deseń tatuażu. Żółtawych kropek jakby trochę przybyło. Podobno gdy były bardzo wyprowadzone z równowagi, ich oczy w całości płonęły żółcią. Ten tu był spokojny.
                Jeszcze.
- Powiedzmy.
- Chciałem przez to powiedzieć, że obecnie nie mam na stanie towaru, jaki mógłby pana interesować – odpowiedział niechętnie, rozkładając półmaterialne ręce. Fanuviel zauważył, że ma bardzo długie, złote paznokcie. Wyglądały dziwnie na tle popielatej skóry. – Mogę go jednak zdobyć.
- Co pan proponuje?
                Zamachał rękami.
- Wszystko! Wyrzeknij słowo, a ja, Sahim al-Kedah, stanę na głowie, aby to w porę dostarczyć. – Tu skrzyżował ręce na piersi jak faraon z drugiej strony i złożył głęboki ukłon.
                Coś stuknęło i prychnęło przy wejściu.
- Najpierw może powiedz chłopakowi, jak się naprawdę nazywasz – mruknął drwiąco Asmodeusz. – I skończ ten cyrk. Aż się targ turecki przypomina. Cześć, Fan.
- Targ turecki? – mruknął Fanuviel.   
                Ucieszył się na widok Asmodeusza. Wielkie, czarne oczy djinna powoli zaczynały go przytłaczać.
- Nie wiesz, gdzie leży Turcja? Myślałem, że Raven uczy cię geografii drugiej strony. – Asmodeusz potrząsnął włosami. Chłopiec dopiero teraz zauważył, że są lekko wilgotne. Na zewnątrz pewnie zdążyło się rozpadać.
                Albo Modo przyniósł ze sobą cierpki, piekielny deszcz.
- Tamtejsi sprzedawcy zachowują się podobnie. Tylko jest ich trochę więcej i nie robią aż takiego kabaretu z turbanami jak Salim – uśmiechnął się, klepiąc djinna po plecach. Sprzedawca zacisnął usta w ciup i odrobinę zmrużył oczy. – Przyszedłem po moje zamówienie.
- Oczywiście, hm…
                Zniknął za stertą bibelotów bez najmniejszego szumu. Zjawił się niedługo później, dzierżąc w szczupłych, nie do końca materialnych dłoniach pakunek owinięty w brązowy, miejscami natłuszczony papier. Asmodeusz uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Stawka standardowa – powiedział.
- Hm, nie… - zaszemrał djinn, trzymając wciąż pakunek przy sobie. – Nastąpiły pewne trudności z transportem. Będzie kosztowało więcej.
- Ile więcej?
                Sugestywne milczenie. To klient miał określić, a sprzedawca mógł ewentualnie się nie zgodzić i trzymać go w szachu, wciąż dzierżąc pakunek w dłoniach. Bardzo to wygodne.
- Niech cię szlag – westchnął. – Trzydzieści.
- Nie.
- Czterdzieści.
- Nie.
- Czterdzieści trzy.
- Nie.
- Nie jesteś moim jedynym dostawcą, Salim – warknął demon, mrużąc oczy. Djinn zamrugał tym razem szybciej, na chwileczkę odrobinę się rozmazując.    
                Miał bardzo żółte oczy.
- Niech będzie – mruknął, kładąc przed sobą na ladzie paczkę. Potem sięgnął pod spód i wyciągnął nieco obtłuczoną menzurkę z miarką.
                Fanuviel obserwował w osłupieniu, jak Modo wyciąga zza pazuchy nieduży flakonik i w milczeniu przelewa z niego dziwny płyn, przypominający rozwodniony, bezbarwny kisiel, w który ktoś wpierniczył garść diamentowych opiłków. Uniósł naczynie do oczu i odmierzył równo czterdzieści trzy mililitry.
- Interesy z panem to przyjemność, Asmodeuszu – zaszemrał djinn, zamaszystym gestem zabierając menzurkę z lady.
- Do następnego – mruknął demon, obejmując Fanuviela za szyję i wyciągając za sobą ze sklepu. – Kwitnącego interesu życzę i moje uszanowanie.
                Wypchnął chłopca na zewnątrz, ignorując kolejny głęboki ukłon djinna.
- Trzymaj. – Rzucił mu paczkę. Sam sięgnął do kieszeni i wyciągnął papierosy. Zapalił jednego, samym spojrzeniem wywołując maleńki płomień. – Jak ty tu przylazłeś, dziecko? Albo mi się wydaje, albo naprawdę przyciągasz podejrzanych typów.
- Był podejrzany? – mruknął Fanuviel.
                To słowo bardziej pasuje do targu, który właśnie ubił Modo. Anioł bez przekonania obracał paczkę w dłoniach. Miał wrażenie, ze pachnie terpentyną.
- Jak wszyscy handlarze szmelcem.
- Co kupiłeś? – Potrząsnął ostrożnie paczką. W środku coś zagrzechotało i zabulgotało oleiście.
- Trochę świeżych farb i oleje. I pędzle. Uwierzysz, że w tym cholernym mieście tylko to UFO ma pędzle z jednorożcowego włosia?
- Co robisz w Lykorze?
- Mieszkam – burknął Asmodeusz, wdeptując peta w chodnik i odbierając swoją paczkę. Faktycznie padało, stali pod niedużym daszkiem. Demon postawił kołnierz swojego eleganckiego, czarnego płaszcza z imitacjami wojskowych patek. – I bawię się w dyplomację w zastępstwie za Lucia. Stwierdziłem, że nie ma potrzeby marnować na materializację w tę i z powrotem, więc wrócę dopiero po imprezie.
- Imprezie?
- Urodzinowej.
                Fanuviel zagryzł wargi, chowając dłonie do kieszeni kurtki. No tak, Asmodeusz był przyjacielem Ravena… może nie tyle przyjacielem, co znajomym. A na urodziny pewnie i tak przyleci cała śmietanka kulturalna. Co z kolei przypominało mu, że czas mijał, a on wciąż nie miał zielonego pojęcia, co zrobić z prezentem.
- Malujesz coś? – zagadnął. Asmodeusz machnął ręką i wymruczał zaklęcie, tworząc nad nimi pole siłowe o powierzchni przeciętnego parasola. Nie było na tyle silne, by ochronić kogokolwiek, ale nadawało się przynajmniej do obrony przed ostrzałem deszczu. Demon zakrzywił je lekko, by osłaniało także ich twarze.
- Obraz. Dla Ravena. A przynajmniej taka jest koncepcja, bo chwilowo składam zamówienia u najróżniejszych dostawców, żeby mieć usprawiedliwienie w stylu „Jeszcze nie mam materiałów”, a potem łażę całymi dniami po starym mieście, szukając inspiracji.
                Fanuviel drgnął.
                Może sam też powinien coś zrobić? Problem w tym, że nie potrafił niczego szczególnego. Może śpiewać. I co dalej? Miał się nagrać, do cholery?
                Dawno nie śpiewał. Od… odkąd zabili jego stado. Anioł spuścił wzrok, wpatrzony w czubki własnych butów.
- Też szukałeś prezentów? – zapytał Asmodeusz z dziwnym uśmieszkiem. Przyglądał mu się kątem oka.
                Coś iskrzyło niebezpiecznie na dnie jego źrenic.
- Cos w tym stylu – przyznał Fanuviel. – Ale nie mam pojęcia, co zrobić.
                Ciepły dotyk na ręce. Błyszczące, kocie ślepia tuż przed swoją twarzą. I nawiedzony uśmiech artysty, który nagle zrozumiał, że już wie, co ma zrobić.
- Fanuviel… chodź ze mną.

               
                                                                                              ***


                - Myślisz, że mu się to spodoba? – jęknął bez przekonania, rozglądając się po pracowni. Zastanawiał się, kiedy ostatnio widział tak zagracone pomieszczenie. Nawet sklepik djinna musiał ustąpić w rankingu metaforycznego burdelu. Wszędzie walały się ubrania Asmodeusza, jakieś szmaty, palety brudne od farb. I naczynia z resztkami alkoholu, świadczące niezbicie o tym, że genialny artysta tworzy na rauszu.
- Na ma innej opcji – uciął Asmodeusz, skacząc od ściany, do ściany. – Cholera, gdzieś było… Przecież kupiłem ostatnio. Chyba że wyrzuciłem po pijaku przez okno… Kochanie, mógłbyś usiąść o tam? Ale na razie tylko usiądź, nie pozuj. Muszę najpierw znaleźć to pieprzone płótno.
                Usiadł.
                Coś w żołądku ścisnęło mu się w małą, twardą kulkę. Miał pozować do obrazu? On?! W dodatku do… prezentu?
                A czym to się różniło od… No dobrze, różniło.
- Napijesz się czegoś?
- A masz tu coś poza alkoholem?
                Szef burdeli obejrzał się na niego przez ramię. Twarz wykrzywił mu uśmiech krzywy jak przekręty Rady.
- Jeden zero dla ciebie, złociutki. Kuchnia jest… Właściwie to nie pamiętam, gdzie w tym mieszkaniu jest kuchnia. Poszukaj i sprawdź. Powinno być coś normalnego do picia. Ostatecznie masz też wodę w kranie.
- Nie mieszkasz tutaj? – zdziwił się blondyn, wstając. Wokół stopy oplątały mu się jakieś majtki. Strzepnął je dyskretnie i wkopał pod łóżko.
- Nie. – Burknięcie. – To mieszkanie jest nowe i służy mi tylko za pracownię, gdy jestem w Lykorze. Mieszkam w domu Lucyfera.
                No tak.
                Fanuviel nie znał szczegółów, ale wyglądało na to, że jego porwanie przyczyniło się do zwiększenia stopnia zażyłości kontaktów jeszcze jednej pary. Nie, żeby go to dziwiło. Nietrudno było się domyślić, co Lucyfer czuje do Asmodeusza i na odwrót. Wyszedł z graciarni, dokładnie zamykając za sobą drzwi.
                Asmodeusz chyba naprawdę korzystał jedynie z pracowni. Reszta mieszkania była wręcz podejrzanie czysta. Zwiedził dwie jasno oświetlone sypialnie, utrzymane w przyjemnych odcieniach morskiego błękitu i zieleni oraz gustowny, ascetycznie umeblowany salonik. Jakiekolwiek ślady bytowania można było znaleźć tylko w kuchni i w łaźni. Brudne naczynia, sterty bielizny i zmięte ręczniki świadczyły o tym, że jednak ktoś tu przebywa. Znalazł nawet jako-tako wyposażoną spiżarnię i świeży dzbanek pomarańczowego soku.
                Ktoś chyba uzupełniał mu zapasy. Fanuviel był niemal pewny, że Asmodeusz zatrudnia tu sprzątaczkę. Pewnie przychodziła dwa, trzy dni w tygodniu, gdy demon zabawiał w Lykorze. To cechowało całą wyższą klasę.
                Awersja do własnoręcznego sprzątania. Prawdopodobnie Modo, gdyby mu tak wręczyć szmatę do ręki, nie wiedziałby, co z nią począć.
- Chcesz soku? – mruknął.
- Dzięki, mam whisky. Rozbierz się.
                Omal nie wypuścił dzbanka z rąk.
- Słucham?
- Aktów nie maluje się w ubraniu. – Asmodeusz rzucił mu pełne politowania spojrzenie. Rękawy koszuli miał podwinięte, a na sobie jakiś wulgarny fartuszek z bujnymi kształtami nagiej niewiasty. Coś podpowiadało Fanuvielowi, że to była Ewa.
                Nikt nie gustował w biblijnej symbolice bardziej niż demony.
- To ma być… akt?
- A co innego?
                Trafność spostrzeżenia zmusiła go do odstawienia soku i powolnego, nerwowego rozpinania guzików oraz troczków. Modo łaskawie nie popędzał go, rozrabiając farby. Sprawdził na własnym policzku, jak miękkie jest świeżo zakupione włosie. Wyglądał przy tym, jakby nakładał makijaż, przeglądając się w białym płótnie.
                Sporym.
- Takie duże ma być?
- Tak. Twórzmy z rozmachem! – Demon uśmiechnął się olśniewająco. I zaraz spoważniał. Fanuviel czuł się niewysłowienie głupio, stojąc boso i nago, zasłonięty jedynie własną koszulką w najwrażliwszym punkcie swojej osoby.
                Oczy Asmodeusza błysnęły.
- Uprzątnąłem ci łóżko. Połóż się, zaraz coś zrobimy z tym materiałem. – Ruchem głowy wskazał mu spiętrzoną górę błękitnej i granatowej satyny.
- Zamknij oczy.
                Prychnął i litościwie przymknął powieki. A niby już byli w bardziej intymnej sytuacji… Anioł wślizgnął się na łóżko i szybko zakrył płachtą materiału.
- Już – burknął.
                Demon bez słowa zajął się drapowaniem. Miał zręczne dłonie i, co Fanuviel musiał przyznać, autentyczny talent. Trudno, żeby nie. W końcu projektował modę.
- Nie ruszaj się – mruknął, wracając na swoje stanowisko przed sztalugą.
                Nie ruszał się.
                Ani przez chwilę.


15 komentarzy:

  1. No i kolacja poszła się bujać :) Trzeba było zacząć od deseru. Ale nie żałuję, o nie... A tak nawet dziś ze dwa razy tu zajrzałam. Rozdział super.
    Biedny Raziel, takie wizje muszą rzeczywiście być okropnie męczące. Niech no go Ktoś pocieszy... :)
    Poza tym - poczucie humoru masz genialne. Po prostu rewelacja. "... - Ludzie śpią.
    - O tej porze?
    - Jest czwarta nad ranem..."
    Raven jest po prostu powalający.
    Biedny Fanuviel... Naprawdę nie da się nic zrobić z jego okiem, żeby było jak dawniej?
    Łooo, mamma-mia, Sabriel ucina sobie pogawędkę z Fanuvielem... Chyba świat staje na głowie :) Chyba zaczynam lubić to zielone stworzonko (no chyba że coś kombinuje).
    No, to na razie tyle... Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy (i inne teksty).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a ja od początku lubiłam Sabriela >.<

      Usuń
  2. Chcę tylko napisać : Alleluja! xD Jeju no po prostu wyczekiwałam tego rozdziału z taką niecierpliwością i wreszcie jeeest! A więc zabieram się za czytanie i później postaram się sklecić jakiś sensowny komentarz ;*

    vampirka_15

    OdpowiedzUsuń
  3. No to tak ogólnie i nie zagłębiając się w szczegółowy opis to rozdział jak zwykle genialny. Może za wiele nie wnosił, ale za to zapowiadał, że w kolejnych rozdziałach może być interesująco *.* Urodziny Ravena.. Będzie bardzooo ciekawie. Nie mogę już doczekać, jak Fan podaruje 'kochankowi' prezent. :D Czekam więc niecierpliwie na rozdział 54 i ślę wielkie pokłady weeeny ;*

    vampirka_15

    OdpowiedzUsuń
  4. Zastanawia mnie cały czas, co tu się jeszcze może spieprzyć. Bo coś musi biorąc pod uwagę wizję naszego aniołka. A tak swoją drogą doskonale uśpiłaś czujność przedstawiając ten fragment na samym początku, a w reszcie rozdziału pokazując tak wręcz sielankowy obrazek.
    ...swoją drogą jestem ciekawa reakcji Ravena na prezent od Modo xD

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeglądajac nowości i trafiając na informacje o nowym rozdziale, odstawilam laptopa, wzniosłam oczy do nieba i zaczelam dziękować niebiosom, które zrodziły w Twojej glowie pomysł, by stworzyć tę historię, po czym zaklaskałaam jak wariatka i rzuciłam się do czytania. To jest po prostu boskie i przeczytałam wszystko jeszcze raz od pierwszego rozdziału. Już się nie moge doczekać na ciąg dalszy :3
    Pozdrawiam i życzę weny.

    OdpowiedzUsuń
  6. haha myśle, że dla Ravena to będzie idealny prezent urodzinowy, z którego na pewno się ucieszy! Poza tym sądze, że to "nie spieszenie się" jest przy Ravenie niemożliwe, bo on sam swoją osobą nie jest w stanie sprawić, że nie chciałabym się z nim nie spieszyc, także pewnie Fan również nie wytrzyma zbyt długo ze swoim postanowieniem xd Do tego mam nadzieje, ze nie planujesz żadnych przykrości w związku Mite i Ragnaroka, bo są tak cudowną parą, że aż szkoda byłoby wymyślać jakieś przeszkody w ich szcześciu :3 dziękuje za umilenie mi wieczoru i czekam na kolejny rodział :*
    Zander.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jak tylko antologia będzie w sprzedaży, natychmiast zamówię. I... gratuluję!

    Ninareth

    OdpowiedzUsuń
  8. Wreszcie rozdział... :)
    Oddech ulgi, bo myślałam że znow sobie półroczną przerwę zrobisz.
    Raven z pewnością będzie szalał (pytanie czy z radości czy ze złości, że Fan mu się przed Modo roznegliżował).
    I mam nadzieję, że skoro zaczęłaś już wreszcie klarować związki innych, to może coś rozjaśni się z Razjelem i Michałkiem

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam,
    fantastyczny rozdział, och ta wizja Raizela była przerażająca, ale przynajmniej obok niego znalazł się Michael... Ragnarok zwiał przez okno... to było cudowne... Raven chyba ucieszy z takiego prezentu urodzinowego, no ale czy nie będzie zazdrosny, że ktoś inny patrzył na Fanuviel'a?
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  10. Oj, już widzę jak Raven wystawia to dzieło na widok publiczny XD Udławi się biedak własna śliną.
    Bardzo fajne ale w tych chapetrach po porwaniu coś brakuje głębi. Znaczy RavxFan jest ok ale reszta...

    OdpowiedzUsuń
  11. Cudowne, cudowne, cudowne! Aż się nie mogę doczekać, kiedy Raven zobaczy ten.. prezent. XD
    Szkoda mi Raziela. Ta wizja była przerażająca. A on się jeszcze jako tako trzyma przecież.. Ech. Niech on się już spiknie z Michaelem..
    Modo jest genialny! XD Ten wzrok, gdy wpadł na pomysł z obrazem..
    Chcę więcej! :D
    Gratuluję, tak w ogóle. :3

    OdpowiedzUsuń
  12. A na kiedy można się spodziewać kolejnego rozdziału? :3
    vampirka_15

    OdpowiedzUsuń
  13. Kocham to opowiadanie i nie moge sie doczekać kolejnego rozdziału

    OdpowiedzUsuń
  14. Czy mnie oczy nie mylą, czy to już ponad rok minął Q.Q Informacja, błagam o jakąkolwiek informację! D:

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy